czwartek, 15 czerwca 2017

1/4 IM Mietków 11.06.2017 - tri przyjemnie.

Nie będę się rozpisywał. Zawody już "zilustrowałem" rok temu i nie ma potrzeby powtarzania się. Garść uwag właściwie potwierdzi, że warto tu przyjechać spędzić niedzielę w aktywny sposób.
Przeczytałem wpis popełniony rok temu po debiucie w Mietkowie, a ta krótka lektura zaskoczyła mnie różnicą w ładunku emocjonalnym pomiędzy "tym pierwszym razem", a tegorocznym startem. Jasne, że inaczej podchodzi się do tematu kolejny raz, jednak niezmienna pozostaje satysfakcja na mecie oraz uczucie niesione falą endorfin, że warto jest się trochę pomęczyć. Żyje się jakoś łatwiej wtedy...
 http://nogimniebola.blogspot.com/2016/06/triathlonowy-debiut-mietkow-12062015.html

Do Mietkowa postanowiliśmy ze Szwagrem wrócić po tym jak rok temu zadebiutowaliśmy na tej trasie jak i w zawodach triathlonowych w ogóle.
Kolejny start w tym samym miejscu daje komfort znajomości trasy, ułatwia logistykę i daje spokój psychiczny. Wiadomo gdzie są strefy zmian, gdzie biuro zawodów i generalnie wiadomo czego się spodziewać.

Podobnie jak rok temu pogoda dała  siebie wszystko - błękit nieba i słonko uzupełniające poziom witaminy D kosztem wody i elektrolitów, towarzyszyło zawodnikom cały dzień.
Biuro zawodów odwiedziliśmy w dzień startu i po oklejeniu się numerami, napełnieniu bidonów, ruszamy do strefy zostawić rowery. Kontrola hamulców, kasków, dodatkowe numery flamastrem na nogę i rękę i już. Zabieramy pianki i ruszamy nad jeziorko.
Piknikowa atmosfera trwa w najlepsze. Wbijamy się w "skafandry" żeby zaliczyć kontakt z wodą zanim padnie strzał startera.  W porównaniu z niedawnymi zawodami w Żywcu, woda ma przyjemną temperaturę i nie ma mowy o szoku termicznym. Jest bardzo przyjemnie, można powiedzieć - w sam raz.
Na małej plaży gromadzi się kilkaset osób, motorówka opływa trasę by nikt nie miał wątpliwości którędy podążać, a po chwili Org daje sygnał, że czas dać szansę kibicom na wsparcie swych faworytów.
Woda! Bez ładunku wielkich emocji towarzyszących mi rok temu w tym miejscu, wchodzę do wody i ruszam do pierwszej boi, potem drugiej, a potem już prosto do mety. Jest to mój 4. start w zawodach - wiem już jak ważna jest nawigacja w wodzie, wiem, że nie trzeba zrażać się kopniakami współzawodników, okulary potraktowane środkiem "anti-fog" zapewniają widoczność. Elementy, które zaskakiwały mnie niemiło podczas debiutu, teraz nie istnieją i zwyczajnie robię swoje. Wychodzę z wody i pokonuję truchtem kilkaset metrów asfaltowego odcinka po rower.
Zaczyna się najprzyjemniejsza część wyścigu. Jedziemy głównie wśród pól gdzie błękit nieba przepięknie komponuje się z zielenią zbóż. Całości dopełnia żywa czerwień maków. Łagodnie wznoszący się i opadający teren pozwala cieszyć się szeroką perspektywą krajobrazu, łączy wszystkie jego elementy estetyczną klamrą. Nieopodal połyskuje w słońcu jezioro. Gdyby nie wyścig, już bym strzelał fotkę ;-). Nota bene serwis foto jest wszechobecny.
Zamknięta dla ruchu droga pełna jest zawodników. Gnają przed siebie kolesie na "karbonach" i pełnym kole. Leżą na czasowych kierownicach błyszczący od potu. Jadą też kolesie na "krosach" co wzbudza we mnie znów wspomnienia z ubiegłego roku, kiedy ja również na takim rowerze badałem czy dobrze robię dając się namówić Stachowi na tą imprezę.
Jadę, popijam izotonik  i z każdym kilometrem czuję się coraz lepiej.  Pomiędzy zawodnikami krążą sędziowie. Jest sporo policji, w tym na motorach, którymi jeżdżą po trasie z dużą prędkością. Nie wygląda to zbyt bezpiecznie...
Mijam zawodnika, któremu przytrafiła się awaria. Sądząc po sprzęcie, i wyglądzie - przyjechał tu z poważnymi zamiarami... Za chwilę mijam kolejnego. Leży w rowie, a medycy udzielają mu pomocy.
Koniec etapu rowerowego. Zaczynamy ostatnią część imprezy. Na krótką minutkę wpadam do strefy. Węgle i płyny uzupełniłem na ostatnim km roweru więc zostawiam sprzęt i już lecę. Zrobiło się gorąco i kluczową sprawą jest teraz nawadnianie. Po rowerze nogi są rozgrzane  i same niosą, tak że pierwsze dwa km pokonuję w tempie ok 4:30.  Żelaznym punktem programu są schody wiodące na koronę zalewu. Niby nic, ale stopnie  mają "dziwną" wysokość, która wybija z rytmu. Teraz biegniemy koroną  i znów robi się widokowo. Niebo przegląda się w wodzie, nadając jej ładną niebieską barwę, która nie ma nic wspólnego z tą rzeczywistą - zielonkawą niczym rozwodniony krem z brokułów, ale co tam...
Na tym etapie wszystko jest ok. Biegnę, piję i polewam głowę wodą. Organizator postawił kurtyny wodne, co bardzo się dziś przydaje. Druga pętla i od razu zaskoczenie - brakło wody. Co  za rok!  Zdecydowanie zbyt często spotykam się z takimi wpadkami, a jest to o tyle "dramatyczne" że pogoda nie daje taryfy ulgowej. Ratuję się butelką wody od kibiców. Drugi bufet oferuje łyczek koli, wody brak. Kilkaset metrów dalej ktoś oferuje wodę do polewania ( nie do picia, bo z jeziorka), chętnych nie brakuje.
Meta!, W strefie za metą basen z wodą, można się schłodzić. Do tego bufet oferuje coś na słodko  i na ciepło. Woda, owoce lub bakalie. Nawet lody.
Kończymy imprezę, czas do domu.  Dostałem wszystko czego się spodziewałem. Jest świetnie i ja ją polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz