poniedziałek, 13 czerwca 2016

Triathlonowy debiut. Mietków 12.06.2016

Triathlon. Sport dla bogatych, a do tego mających czas. Czyli dla bogatych emerytów ;-). Tak myślałem (poza częścią z emerytami). Poznałem jednego triathlonistę i ten był właśnie wojskowym emerytem. W sile wieku, zaprawiony w gimnastyce, dysponujący czasem. Facet miał ciało, którego nie powstydziłby się 18 latek. Spotykaliśmy się na siłowni gdzie imponował formą, a zagadnięty, opowiedział, że przygotowuje się do zawodów i jak to wszystko w zakresie przygotowań u niego wygląda. Tak, trzeba miec kupę czasu, pomyślałem wtedy.

To było kilka lat temu, które spędziłem na bieganiu. Z bieganiem było mi dobrze, zaspokajało ono moje rekreacyjno - sportowe potrzeby i pozwalało kontrolowac obwód pasa. Tak było do dnia kiedy szwagier ni stąd ni zowąd oznajmił: "Chciałbym spróbowac sił w triathlonie", po czym zaproponował "Może też byś się zdecydował ?". Jako,że takie projekty zawsze są ciekawe, usłyszawszy, gdzie to się odbędzie, na jakim dystansie i kiedy, pomyślałem, że w zasadzie to dlaczego nie? Czasu jest na tyle dużo, że jeszcze zdążę się wycofac. Nie wierzyłem w ten pomysł ani trochę...
Poza bieganiem, które poznałem również od strony kilkugodzinnego wysiłku, nie miałem roweru i nic nie wiedziałem o rowerach (nie mówiąc o treningu rowerowym), a regularnie pływałem prawie 20 lat temu - słowem -  beznadzieja.
Jednak propozycja wzbudziła mój niepokój na tyle, że zacząłem przeglądac internet, żeby zorientowac się co jest dostępne i po ile.
Kosmos. Pianki po 2,5 tysiaka, Rowery... 10 "koła". Dobrze, że buty do biegania mam, pomyślałem... Potem zrobiło się przyjemniej. Oferty sklepów triathlonowych to jedno, ale używanego sprzętu jest od metra, w cenach bardzo przystępnych więc kosztowo całe przedsięwzięcie zaczynało wyglądac ok.

Jakoś tak w listopadzie, nabawiłem się kontuzji podczas biegania i po 2 tygodniach siedzenia w domu stwierdziłem, że to bez sensu i poszedłem na basen. Trochę "żabką", trochę kraulem, trudno to nazwac treningiem, ale popływałem  i stwierdziłem, że mi się podoba.  Oczywiście noc miałem z głowy (zapchany nos, zatoki, smarkanie do rana, a potem od rana do południa). Chlor dawał o sobie znac z całą mocą. No to skoro tak, to może poszukam roweru ? Plan był taki, że kupię rower crossowy, bo jakby triathlon miał się nie udac, lub nie spodobac się,  to zostanie wszechstronny rower. Pragmatyzm nadawał ton. Trafił mi się okazyjnie amerykański FELT. Miałem rower i regularnie zaglądałem na basen, rujnując domowy budżet na krople do nosa i chusteczki higieniczne ;-). Zima nie sprzyjała rowerowym wycieczkom, trenażer mnie nie interesował, noga przestała bolec więc biegałem, pływałem i czekałem na wiosnę. W międzyczasie pojawiła się oferta wyprzedażowa na pianki, z której od razu skorzystałem. NO, teraz zrobiło się poważnie... Teraz już nie odpuszczę (w sensie nie wycofam się ze startu).
W wolnych chwilach czytałem, czytałem i czytałem... Doszedłem do wniosku, że wybrany na debiut dystans 1/4 Iron Man jest idealny. Dam radę. Na basenie przepłynięcie 1 km zajmowało mi poniżej 0,5 h, 10 km poniżej godziny nie stanowi żadnego problemu, rower dalej był zagadką.

Robiłem swoje. Biegałem po górach, pływałem, a wiosną dołożyłem rower. Wychodziło po ok 100 km treningu tygodniowo. Nie za dużo. Nigdy "na zakładkę" (no może raz), bez żadnego planu. Wszystko "na czuja", w myśl zasady, że robię to tylko by zaspokoic swoją ciekawośc i ukończyc wyścig "w limicie"
Przyszedł dzień zawodów i poczułem ekscytację. Byłem ciekawy jak organizm zniesie 3 rodzaje wysiłku jeden po drugim. Wiedziałem, że dam radę, nie wiedziałem czego się spodziewac...

Dzień przed zawodami naładowaliśmy się węglami w tajskiej restauracji, a kilkanaście godzin później, gdzieś ok 8.40 rano wbijaliśmy się w pianki nad Zalewem Mietkowskim. Na głowę czepek z logo zawodów i zasuwamy na start, a wraz z nami kilkuset innych zawodników. Zawodnik to poważnie brzmi, ale wierzcie mi - nie brakowało momentów, podczas których można było zorientowac się jak bardzo na serio niektórzy traktują ten bądź co bądź amatorski w tym dniu i miejscu sport.
Uścisk prawicy Szwagra, słowo: "Powodzenia"i... START ! Woda zagotowała się od setek rąk i nóg. Zostałem przezornie z tyłu by swoim tempem nie przeszkadzac szybszym ode mnie oraz uniknąc kopniaków (to nie do końca się udało). Zacząłem energicznie płynąc, trochę pod wrażeniem atmosfery zawodów. Parę razy oberwałem od wspólzawodników, to ręką, to nogą, ale gorsze było to, że po ok 100 metrach poczułem, że nie mogę wziąc pełnego oddechu. Było coraz gorzej... Jak by ktoś ścisnął mi płuca sznurkiem. Zimna woda skurczyła piankę? To efekt braku rozgrzewki ? Do tego trzeba nawigowac, by nie dokładac sobie niepotrzebnych metrów. Nie do końca mi się to udaje i zygzakuję od lewej do prawej unosząc co chwilę głowę by zorientowac się gdzie są boje wyznaczające trasę. Pómetek, teraz do brzegu. Znowu zamiast po prostej płynę jak pijany, słońce świeci mi prosto w oczy przy każdym zwrocie głowy po łyk powietrza. Na szczęście ucisk zniknął. Brzeg! Wychodzę z wody. Pełno kibiców, ale nie widzę nikogo. Kręci mi się w głowie, błędnik próbuje przestawic się z pozycji horyzontalnej na pionową. Biegnę do strefy zmian, ściągając piankę do pasa. Do stóp klei mi się piasek i trawa. Strefa! Pianka w dół, spodenki i koszulkę mam już na sobie. Idąc za radą jednego z forumowiczów nie zakładam skarpet. Buty, kask, okulary. Numer na plecy, łyk pepsi i ruszam. Za linią wsiadam na rower i zaczyna się 45 km "przejażdżka". Pogoda piękna, okoliczna ludnośc kibicuje ochoczo, a mnie co chwila wyprzedza ktoś na "kolarce".  W porównaniu do prędkości z jaką mnie wyprzedzają, mam wrażenie, że jadę składakiem albo, że nie jadę wcale. Kulminacja tego wrażenia następuje gdy zawodnicy jadą z przeciwka (trasa wyznaczona jest na  ok. 10 pętli). Słychac szum i nagle pojawia się kolarz pędzący z taką prędkością, że wywołuje to u mnie dziecięcy wręcz uśmiech (kto lubi rajdy, prędkośc, etc ten wie). Dodatkowo dochodzi świadomośc, że ta szybkośc to wytwór tylko i wyłącznie ludzkich mięśni... Coś pięknego. Jedna pętla, druga, trzecia. Wieje wiatr, psując lekko przyjemnośc z jazdy, sił mi nie brak, co 10 km łykam fiolkę glukozy i popijam wodą.
Po drodze mijam zawodnika, który niefortunnie wjechał w zaparkowanego na trasie (?!?) busa. Etap rowerowy dobiega końca. Zeskakuję z siodełka i teraz czuję jak dziwnie nogi reagują na zmianę. Drobię jak przysłowiowa gejsza. Nie jestem w stanie biec normalnie. Wbiegam do strefy, zostawiam rower i akcesoria, zmieniam koszulkę na elegancką z logo imprezy i w drogę. Nogi już mam "swoje".
Biegnę i wyprzedzam sporo osób. Po kilku km trasa wspina się po schodach na wał zalewu i podczas tego odcinka czuję, że rower zostawił swój ślad. Do tego stopy wsunięte w buty bez skarpet też mają za swoje - czuję jak rosną pęcherze na piętach i palcach. Biegniemy. To już koniec, zaraz meta... Ale co to ??? Pani stoi przed metą i krzyczy "NAWROTKA, NAWROTKA!" Jaka nawrotka? Jak ? Co? Okazało się, że to co optymistycznie brałem za metę było półmetkiem. Jeszcze 5 km. Trochę mnie to zdeprymowało, ale biegniemy. Słoneczko grzeje, na szczęście Org zadbał o wodę w wystarczającej ilości. Meta! Medal, woda, drożdżówka i OGROMNA satysfakcja. Bo mimo, że to tylko 1/4 IM to wcale nie było to od takie tam sobie coś.
Pomimo, że wiem co znaczy wysiłek kilkugodzinny, a przekładając tą imprezę na realia biegowe porównałem ją do biegu na dystansie ok 30 km (a więc nie takie znów halo) to: czworogłowe nie bolały mnie tak po 50 km edycji Chudego Wawrzyńca, mięśnie przypiszczelowe bolą jakbym przygodę z bieganiem zaczął miesiąc temu, mięśnie pośladkowe  - nawet nie wspomnę.
Całośc ukończyłem w 3h07'. Limit ustanowiony był na 3,5 godziny, więc zapas był. Założony cel został osiągnięty. Wiem,że wrócę tu za rok by ten czas, mam nadzieję, znacznie poprawic...

Triathlon jest fantastyczny. Jest różnorodny, podczas jednego wyścigu jest wiele zmiennych, stracony czas można nadrobic podczas kolejnych etapów. To oczywiście kosztowny sport, a opcja "na bogato" to poważny wydatek, ale  jest też opcja budżetowa. Mnie ten pierwszy raz mnie osobiście kosztował:
Rower 600 pln + licznik, małe torby, bidony oraz przegląd techniczny. W sumie jakieś 800 pln.
Pianka kolejne 650 pln
Okulary do pływania 70 pln
Treningi na basenie 9 pln/wejście
Wpisowe na zawody  200 pln. No i jeszcze czas, ale podczas przygotowań nie wykraczał on poza ilośc jaką do niedawna poświęcałem TYLKO na bieganie.
Da się ? Da. Oczywiście, nabrałem apetytu na więcej i planuję starty na większych dystansach więc budżet "rowerowy" musi urosnąc i to znacznie.

Polecam start w triathlonie wszystkim aktywnym, a chcącym spróbowac czegoś nowego. Wartością dodaną jest niewątpliwie wszechstronnośc treningowa. Pływanie, rower, bieganie. Basen świetnie podnosi wydolnośc i kondycję, daje też element rozluźnienia eksploatowanych biegowo grup mięśniowych. Rower dba o rozwój mięśni, stanowiąc świetne uzupełnienie biegania.
Moje nonszalanckie podejście do treningu sprowadzało się do zwykłego dzielenia treningu na poszczególną aktywnośc w danym dniu. Wiem jednak, że żeby sprostac imprezom typu 1/2 IM już tak łatwo nie będzie.
P.S. Nie jest to wpis ani odkrywczy, ani specjalnie wartościowy bo takich opisanych debiutów są tony. Szukając informacji o triathlonie napotykałem takie relacje i mimo że podobne, różniły się i każda czegoś uczyła. Może ktoś skorzysta i z mojej.
P.S. więcej fot wkrótce ;-)






1 komentarz: