poniedziałek, 29 maja 2017

Żywiec Beskid Extreme Triathlon - 28.05.2017. Ekspresowe opuszczanie strefy komfortu

     Od razu napiszę, że ten post jest garścią przemyśleń totalnego amatora, odklejonego od b.poważnego podejścia do triathlonu (co nie oznacza braku szacunku dla tej multidyscypliny). Biegnąc do mety podczas niedzielnego wyścigu miałem dużo czasu na różne przemyślenia, również te dotyczące triathlonu właśnie i dzieląc swe zmęczenie z niezrozumieniem dla spędzania całego dnia na maltretowaniu swego ciała i psychiki zamiast cieszenia się piękną niedzielną pogodą na łonie rodziny, układałem sobie plan poniższego wpisu, zakładając, że jako jeden z ostatnich meldujących się na mecie - wyrażę nie tyle swoje żale i udręki, ale dam wyraz szacunku i podziwu dla tych, którzy triathlon traktują poważnie. Bo triathlon (szczególnie w wydaniu tej imprezy) łatwy jednak nie jest...

Wszystko jest dla ludzi

         Zaczęło się rok temu. Wtedy odbył się "Diablak" na dystansie Iron Man z metą na Babiej Górze. Przyglądałem się tym zawodom "przy okazji" i byłem pełen mieszanych uczuć. Zawody przy otwartym ruchu (wrócę do tego jeszcze) - bieganie i jazda rowerem w towarzystwie setek samochodów - okropne. Beskidy są tłumnie odwiedzane cały rok. Cierpimy tu bardzo na brak  asfaltowych tras rowerowych, a jazda rowerem po tutejszych drogach to wyczyn extremalny. I ze względu na natężenie ruchu, a co za tym idzie ilość wdychanych spalin, i ze względu na "kulturę" jazdy kierowców. Zatem trening kolarski w Beskidach to mieszanka sadzy z diesli, dziurawego asfaltu dróg powiatu oraz nerwowych reakcji "spalinowych władców dróg". Nie polecam. 
Ale udział w zawodach kusił... Blisko domu, fajna przygoda, tylko dystans przerażający. Jakby na życzenie Organizator ogłosił, że w planie jest 1/4 i 1/2 IM. Zrobiło się interesująco.
Postanowiłem zmierzyć się z 1/2. 
Minęło lato 2016, przyszła jesień i zimą, która była długa, zimna  i śmierdząca wszechobecnym w Kotlinie Żywieckiej smogiem. Nawet biegając w Dolinie Zimnika dało się go wyczuć, a wbiegając na zbocza Skrzycznego można było "podziwiać" rozciągające się nad Kotliną czarne zabójcze powietrze. Warunki do treningu nie były sprzyjające. Do tego zimny marzec i kwiecień skutecznie ograniczył trening rowerowy. Trenażer mnie szczególnie nie interesuje więc moje uzależnienie od pogody było całkowite. Pozostawał basen. 
Kilka tygodni przed wyścigiem zaczepiła mnie znajoma z pytaniem, czy nie chciałbym wystartować w triathlonie w Żywcu, bo jej znajoma wygrał pakiet, ale chce go sprzedać bo  nie zamierza startować. Z racji tego, że jeszcze nie opłaciłem swojego udziału, skorzystałem z okazji i od tamtej chwili wszystko było jasne. Wystartuję.
Im bliżej dnia "0" tym bardziej nerwowo spoglądałem na prognozy pogody. Woda się nie nagrzeje, myślałem, czepek neoprenowy trzeba kupić, najlepiej w komplecie ze skarpetami. 

Dzień wyścigu

    Nie było neoprenowego czepka, tym bardziej skarpet. Nie było też stoperanu, który zapobiegawczo biorę przed każdym długotrwałym wysiłkiem, a który dziś zapomniany leżał i nadaremnie czekał. Nie było też kremu z filtrem, albo olejku do opalania, a pogoda na słoneczne kąpiele okazała się dziś wymarzona. Inna kąpiel była mi pisana o poranku. Co to będzie, co to będzie ??? myślałem wychodząc z domu o 7 rano, kiedy termometr pokazywał 7 stopni Celsiusza.
Wprowadzenie rowerów odbyło się sprawnie, w strefie T1 wszystko poukładane czeka na swoją kolej. Stoję, przysłuchuję się rozmowie innych zawodników, gdy nagle z towarzyskiej atmosfery wyrywa nas koleś oznajmiający, że za dwie minuty jest start, a poza nami reszta już jest na starcie. 
Zerwaliśmy się z miejsca. Zapięcie pianki. Start z wody. Zatem do wody. Nie ma czasu na rozgrzewkę, nie a czasu na oswojenie się z zimną wodą. Dopływamy na linię startu. Została minuta do rozpoczęcia. Jakiemuś kolesiowi pęka guma w okularach. Zimna woda, zimna krew. Sekundy do startu. SKURCZ !!! Lewa noga dwugłowe!!! Prawa to samo!!! START!!! Nie mogę płynąć. Myślę tylko o tym by się wycofać. Zawołać ratowników, żeby mnie wyciągali z wody, iść stąd w cholerę i nie wracać. Próbuję machać nogami, ból powoli mija, ale za to każda próba złapania oddechu jest niemożliwa. Czuję jakby pianka zmieniła się w zaciskającą się obręcz... Próbuję płynąć niemrawą żabką, bez zanurzania głowy. Wszyscy są daleko z przodu, a ja z eskortą Pani Ratownik  powoli zmierzam do pierwszej boi. To 300 metrów, po których dochodzę do siebie i jestem w stanie normalnie płynąć. Dwie pętle zajmują mi w sumie niecałe 50 minut. Wychodzę z wody z zadowoleniem i z nienaruszoną psychiką. W strefie zmian piankę zamieniam na koszulkę i spodenki i wsiadam na rower. 90 km z trzema podjazdami nie wydaje się być zadaniem ponad miarę moich możliwości. Idzie nieźle. Pogoda przepiękna, wg zegarka mam 4,5 godziny czasu - musi się udać. Pierwszy podjazd ze Szczyrku do Wisły pomimo, że najwyższy to nie najbardziej stromy. Tu palmę pierwszeństwa dzierży podjazd z Wisły do Istebnej. Dodatkowo na drodze leży żwirek, co nie wróży dobrze, szczególnie na zakrętach. Zjazd z Przełęczy Salmopol do Wisły mógłby być fantastyczny. Mógłby, gdyby nie autobus, który władował się przede mnie i teraz na zjeździe do Wisły zwalnia na zakrętach do 10 km/h. 
Za to w Istebnej odpust. Mijam stragany, kolorowy tłum, ulice pełne świątecznego nastroju niedzielnego dnia. Jeszcze Koniaków. Jeszcze Ochodzita. Teraz ostatnie 30 km właściwie tylko "z góry". Jazda staje się prawdziwą przyjemnością bo ten fragment trasy poprowadzono drogą, która ze względu na sąsiedztwo "ekspresówki" jest mało uczęszczana i ma niezłą nawierzchnię. Wjeżdżam do Milówki i przyjemność z jazdy znika jak poranna rosa w ciepły dzień... 
Auta, setki aut, które jeżdżą tędy co dzień. Nasi myśliciele od układania nam rzeczywistości zafundowali z naszych podatków drogę - nówkę z Bielska do W.Górki oraz z Milówki, a właściwie Kamesznicy do Zwardonia - sęk w tym, że w swej "mądrości" to co pomiędzy tym. zostało "po staremu" więc cała Górka, Milówka czy też Cisiec czują to samo co mieszkańcy Augustowa lub podwarszawskich Marek. I w całym tym spalinowym korowodzie jeszcze my - zawodnicy Ekstremalnego TRIathlonu. Jest on zatem nie tylko ekstremalny ze względu na swój górski charakter ale też z racji prób typu "kto ma mocniejszą psychę" Ja czy koleś wyprzedający mnie na odległość lusterka. Każdą taką akcję komentuję w niewybredny sposób chcąc jak najszybciej opuścić ten niewdzięczny odcinek. Pół godziny później jestem na rynku w Żywcu. Zostawiam rower, zakładam plecak i ruszam na ostatni etap. 21 km biegu z metą na Skrzycznym. Pierwszy kilometr idzie niemrawo. Zadziwiające, bo nie czułem się jakoś słabo po rowerze, a wręcz sądziłem, że zachowałem sporo sił. Bolał mnie trochę kark od pochylonej pozycji, trochę łokieć, ale generalnie było ok. Na drugim kilometrze biegu niespodziewanie przyszedł kryzys. Schodzę. Mam w perspektywie jakieś 3 godziny biegu, a właściwie człapania. Pod górę. Byłem na tej górze nie raz, znam ten szlak i wiem, że jest wredny. Jestem 2 km od domu, kanapy, prysznica i świętego spokoju. Z dzieckiem na plac zabaw pójdę - pomyślałem. Schodzę. Złapał mnie skurcz w udzie - tym razem w czworogłowych. Ale poza tym czułem się na tyle dobrze, że jakoś nie umiałem tej decyzji poprzeć czynem. Łyknąłem wody i ruszyłem w samotną drogę kontrolując czas.
Zboczami Grojca, szutrami i asfaltem Radziechów, chodnikami Twardorzeczki i Ostrego dotarłem do podnóża Skrzycznego. 
Pozostało 4,5 km pod górę, niebieskim szlakiem. Obojętny na piękne widoki, zdawkowo pozdrawiając mijających mnie turystów, zazdroszcząc im ich drogi w dół i świeżości ich ubrań właziłem pod górę spoglądając na zegarek.
Byłem przepełniony filozoficznymi przemyśleniami na tematy przeróżne  - od tych standardowych typu "co ja tu robię" poprzez sens życia samego w sobie, skończywszy na roli przypadku w życiu, na przykładzie psa będącego sprawcą wypadku krzyżującego plany startowe na najbliższy miesiąc. Myślałem o starcie w IRON MAN tylko po to by  z samego siebie się roześmiać. Euforia mieszała się ze zmęczeniem. I bliżej szczytu tym więcej było euforii, a mniej zmęczenia.

META!!! Ostatnie metry pokonałem biegiem i było to prawdziwą przyjemnością. Medal, gratulacje i od tej chwili pozostało już tylko cieszyć się niedzielą. 
Samopoczucie zadziwiająco dobre, pogoda fantastyczna, lekcja o samym sobie odebrana... Można wracać. Zbiegnięcie na dół zajęło mi niecałe 40 minut.

Słowo podsumowania

         Pod względem organizacyjnym - zawody gdzie trasa  nie jest zamknięta dla ruchu są ryzykowne  - to fakt. Szczęśliwie udało się dojechać w jednym kawałku. Jakość asfaltu pozostawiała czasem sporo do życzenia, ale dało się przeżyć. Oznakowanie trasy dyskretne, ale czytelne i nie sprawiające trudności w podążaniu we właściwym kierunku.
Odprawa wraz z pasta party i wydawaniem pakietów przebiegła sprawnie. Rozdawane jabłka raczej  kalibru "zrób z nas wino" ;-). Chyba że załapałem się już na końcówkę - to sorry. 
Wbiegając na metę zaskakujący był brak jakiegokolwiek poczęstunku, choć ja niejako nadprogramowo zostałem uraczony najlepszą drożdżówką Świata. Moim zdaniem kończący wyczerpujący wyścig marzą o uzupełnieniu węgli w tym momencie, ale może wyścig z "extreme" w nazwie tak ma mieć. 
Szacun dla Orga za przytomność i dodatkowe punkty z napitkiem na trasie biegowej. Jak pokazał ostatni półmaraton w Żywcu, nie zawsze organizator zdaje sobie sprawę z powagi wpływu pogody na zawodnika. W dzisiejszym wyścigu  wody, izotoników nie zabrakło. Z mojego punktu widzenia pod względem organizacyjnym (pakiet, organizacja stref zmian, bufety, oznaczenie trasy, ilość i jakość info o wyścigu, zabezpieczenie) Org zapracował na bardzo dobrą ocenę.

O czym należy wspomnieć i czy warto spróbować tej imprezy.

         Stan czystości Jeziora Żywieckiego. Dramat. Pojechałem tam dzień przed zawodami. Śmieci były wszędzie. Krótki spacer pozwolił na wyrobienie sobie opinii nt zaglądająych tu ludzi chcących spędzić czas "na łonie natury". Chcą się nią podzielić musiałbym ubliżyć świniom.

       Czy warto się zmęczyć podczas #Żywiec Beskid Extreme Triathlon ? Jeśli nie chcecie się męczyć za bardzo spróbujcie dystansu 1/4 IM. Będzie krócej, nie będzie bolało, ale jest  ryzyko, że się spodoba. Każdy kto startował na 10 chce spróbować półmaratonu. Potem i to okazuje się być za mało więc przychodzi czas na maraton. Strach jest, ale wszystko jest kwestią czasu i treningu. Zmierzałem na Skrzyczne i obiecywałem sobie, że nigdy więcej. Nudziło mi się przeokropnie - to w końcu  w sumie 112 km samotności. Dzwoniłem do Żony, do Siostry, urządzałem im relację LIVE, a przede wszystkim parłem do przodu wiedząc,że jestem w ogonie stawki. Wcale mi to nie przeszkadzało. Najważniejsze było pokonać swoją słabość i dotrzeć do mety. Tego dnia, w sportowym wymiarze. nabrałem głębokiego szacunku dla uczestników pełnego dystansu Iron Man. Ukończenie tak dużego wyścigu to prawdziwy pokaz hartu ducha. 
Z mojego bądź co bądź bardziej biegowego doświadczenia tą imprezę porównałbym do górskiego biegu na dystansie 60 km. Oczywiście jest to względne (przewyższenia, trzy dyscypliny zamiast jednej). Jednak by się przekonać, porównać i zrozumieć, trzeba to zrobić. ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz