niedziela, 14 sierpnia 2016

Jaknajlepsze wrażenia, nic tylko polecać ! UltraJANOSIK 13.08.2016

Kiedy jeszcze zimą wszyscy ekscytowali się zapisami na Chudego Wawrzyńca, o Ultra Janosiku wiedział chyba tylko organizator i grupa najbardziej wtajemniczonych "zbójów". Oczywiście zapisałem się na "Chudego", śledząc potem  listę startową z nadzieją, że i w tym roku uda się uniknąć losowania.
Im bliżej było do zamknięcia zapisów, mój zapał słabł i w pewnym momencie już nie byłem pewny czy chcę po raz kolejny pojawić się w Rajczy na starcie tej zacnej imprezy. Kiedy już odpuściłem i ze spokojnym sumieniem pogodziłem się ze zmianą planów, pomyślałem sobie, że jednak fajnie byłoby przebiec coś, gdzieś, a najlepiej coś nowego. W tym czasie już rozpocząłem moją przygodę z Triathlonem i powoli środek ciężkości mojego zainteresowania aktywnością fizyczną przesuwał się zostawiając bieganie trochę z boku.
ULTRAJANOSIK wydawał się idealnym wyborem. Po pierwsze organizowany jest w Pieninach. Mówcie co chcecie, nie ma w Polsce ładniejszego "zakątka". Nie ma tak ładnych gór w Polsce jak Pieniny. Gorce są świetne z widokiem na Tatry i Babią. Beskidy ze swoimi kopami, Tatry - wiadomo, ale Pieniny... no cudo. Po drugie, jak już pisałem, bardzo lubię imprezy - debiuty. Org się stara, zdarzają się niespodzianki, jest ciekawie. Ale przede wszystkim jeszcze nas tu nie było ;-).
Plan był by wystartować na trasie długiej czyli 80 km. Od zapisów do zawodów minęło dużo czasu, który wypełniły przygotowania i starty w triathlonie. Podzielony na trzy dyscypliny trening jest świetny, ale z przygotowaniem do biegu ultra ma niewiele wspólnego więc zachowując zdrowy rozsądek "przepisałem" się na trasę 50 km.
Tydzień przed startem wybrałem się na Skrzyczne gdzie zrobiłem trening pokonując bardzo podobne przewyższenie jakie spodziewane było na trasie "Janosika". Okazało się, że mocny trening na tydzień "przed" to błąd. Na bieg pojechałem nie do końca zregenerowany...
Szczęśliwie nocleg udało się dostać 20 m od startu, na "Polanie sosny", w "chacie z Kir".
Nawiasem mówiąc, "Polana sosny" jako miejsce wypadowe dla chcących rekreacyjnie odwiedzić Pieniny jest całkiem ok. Mają tu też pole namiotowe oraz kupę miejsca, żeby dzieciaki mogły się wyszaleć.
Młodzież w biurze zawodów przed wydaniem pakietu startowego sprawdziła skrupulatnie obecność wyposażenia obowiązkowego, po czym  z miłym uśmiechem życzyła powodzenia wydając numer, chip i gadżety.
O 20.00 odbyła się odprawa techniczna. Przed grupę zawodników wystąpił Pan Sławek Konopka by w lekkiej formie opowiadać o urokach tego co nas czeka. Nie zabrakło wątków poważnych - Organizator zaangażowany w działalność społeczną wspomaga najbardziej potrzebujących i my- biorący udział w tej imprezie, również włączamy się do tej pomocy, bowiem kilkanaście złotych z wpisowego trafia do skarbonki fundacji. 
Kiedy wszystko było już jasne, kiedy wiadomo było gdzie jest błoto, a gdzie pogonią nas psy bacy wypasającego owce, udaliśmy się na odpoczynek poprzedzony oglądaniem Olimpiady w Rio.
Śniły mi się straszne pierdoły i przez sen czułem jak bolą mnie łydki, ale kiedy o 6.00 zadzwonił budzik czułem się wypoczęty i wyspany. Prysznic, śniadanie, ubieranie, a potem jeszcze chwila relaksu i tuż przed 8.00 idę na start. 
Pogoda świetna, ciepło i słonecznie. Ostatnie dni to pogodowy listopad, zupełne przeciwieństwo zeszłego roku gdy podczas Chudego Wawrzyńca ścigaliśmy się w 36 stopniowym upale. Dziś jednak aura jest łaskawa. Jest w sam raz. W wolnej chwili rozkładam kije, ale co to ??? Jeden z modułów kijka "został" mi w rękach. Złamany! Tak to jest jak się nie sprawdzi sprzętu wcześniej... Oddałem kije do depozytu i zostałem zdany na łaskę i niełaskę niezregenerowanych mięśni czworogłowych co nie do końca mi się podobało. 
Krótkie powitanie, odliczanie i start. 
Początkowo jak zwykle wszyscy zwartą grupą, kolorowo i od razu pod górę. A tam... Od razu na tej pierwszej górze... było to czego od Pienin się wymaga i się po Nich spodziewa. łagodne łuki zielonych łąk rozłożonych na wieloplanowych wzgórzach niczym tapeta z Windows. Białe skały Trzech Koron, a z przodu panorama Tatr. Do tego baca i owce. Totalna widokówka. Biec czy się gapić ??? Ostatecznie zdecydowałem się biec i się gapić.  Biegniemy po łące, jest fenomenalnie, a rosnące stężenie endorfin zastępuje niepokojący ból (?) w udach będący potwierdzeniem, że ostatni trening był spóźniony o tydzień. 
Trasa wpada do lasu i tu okazuje się, że gdyby tylko chcieć to ta wycieczka mogłaby z łatwością przekształcić się w owocne grzybobranie. Zbiegamy w dół, dobiegamy do potoku i zgodnie z zapowiedzią Orga, nie napotykamy na żaden mostek czy chociażby kładkę...Potok ma z 10 m szerokości, głęboki jest z 20-30 cm, a po jego drugiej stronie młodzież z wolontariatu zachęca drąc się do nas "przez rzekę, przez rzekę !!!". Kilka susów, i jestem na drugim brzegu, woda schłodziła stopy, chlupie mi teraz w butach, ale nie zwracam na to uwagi. Jeszcze nie wiem, że kiedy następnym razem spotkam w tym dniu taką przeprawę będę za nią bardzo wdzięczny.
Kilkanaście minut później wbiegamy na pierwszy punkt kontrolny i bufet. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Jest zwyczajnie tak jak obiecano. Drożdżówka ? proszę bardzo, Cola albo izo ? A jak! A może owoce, albo ogóra? No jak nie jak tak! Tankuję plecak, cola, arbuz i drożdżówka i w drogę.

Etap do drugiego PK to sporo błota, a zanim dotrzemy do punktu w Łapszance dostaniemy porcję widoków tatrzańskich w dużej dawce. Drugi punkt jest powtórką pierwszego. Róg obfitości. Jest ogromny gar rosołu, ale jakoś nie cieszy się popularnością. Schodzą owoce i picie. Kolejne tankowanie, krótkie podziwianie widoków i  ruszamy. 
Teraz kawałek asfaltu, trochę przez wieś, sporo z góry, bieg jest czystą przyjemnością, ale powolutku zaczyna wkradać się zmęczenie. W pewnym momencie pojawia się dwójka biegaczy, których biorę za uczestników imprezy i biegnę za nimi zupełnie nie zwracając uwagi na taśmy oznaczające trasę. Ale to nie są "Janosiki" tylko "zwykli" biegacze". Szczęśliwie, na właściwą trasę przywracają mnie okrzyki współzawodników, a i owi biegacze zorientowawszy się, że jakiś koleś ciągnie za nimi dają mi znaki do zawracania bo najpewniej pomylił trasę. 
Lewa stopa zaczyna piec od spodu. Każde poprzeczne nachylenie ścieżki odczuwam dotkliwie, a kamieniste podłoże jest jak niechciana akupresura. Tym bardziej jestem wdzięczny a kolejną wodną przeprawę pozbawioną mostka. Zimna woda przynosi opuchniętym stopom znaczną ulgę. Do lewej stopy dochodzi prawa. Palce i pięta też już dają się we znaki. Taki jest urok Nike wildhorse V.2.0, które są bardzo nieudanym następcą V.1.0, które z kolei były GE-NIAL-NE !
Trzeci punkt jest na 36 km biegu (teoretycznie), ale "Garminy" i inne Polary pokazują już 38, a punktu brak. W końcu jest! Mały punkt, zorganizowany przy drodze, ale wszystko co potrzeba tu jest. To ostatni punkt przed metą. Następne arbuzy będą już nagrodą za cały ten trud. Nogi bolą i teraz potrzebna jest motywacja i sposób na nudę, która zawsze pojawia się gdy kilkugodzinny wysiłek skłania do przemyśleń nad sensem udziału w takich imprezach i składaniu samemu sobie pustych obietnic, że nie zrobię tego, nie zapiszę się na bieg dłuższy niż półmaraton nigdy więcej.
Kolejny potok, kolejne chłodzenie stóp, któremu przygląda się z zaciekawieniem rogate bydło. Nawiasem mówiąc duża liczba zwierzą gospodarskich jest zadziwiająca. Wszędzie pasą się krowy, w powietrzu unosi się woń owczego i krowiego nawozu, a na trasie łatwo wdepnąć w "minę".
Okoliczne wsie oferują również inne smaczki. I tak : regionalna architektura budownictwa jednorodzinnego, kobiety podążające wiejską drogą w strojach adekwatnych do regionu, pozdrowienia i doping w miłej dla ucha gwarze, a także ogłoszenie na słupie, że oto do wsi zmierza w sobotę objazdowa "Top moda". Normalnie sklep na kołach z ofertą "odstrzelenia się" w ostatni krzyk mody. 
Już na prawdę mi się nudzi. Bolą mnie stopy, a podczas odcinków pokonywanych marszem stygną uda, które trudno zmusić do ponownego biegu. By tego uniknąć, biegnę gdzie tylko się da. Ostatnie kilka kilometrów pokonuję z pewną blondynką i takie towarzystwo mobilizuje, a zarazem pozwala na chwilę zapomnieć o zmęczeniu. W końcu wybiegamy z lasu, oczom ukazuje się Jezioro Czorsztyńskie wraz ze Sromowskim i już pachnie finiszem. Ostatni zbieg asfaltową drogą jest nieprzyjemny. Teraz przez pełną turystów ulicę i koronę zapory, z której w dół zbiegamy schodami wprost na ostatnią asfaltową prostą. Już widać metę, Jeszcze kawałek chodnikiem, już słychać jak organizator ogłasza nazwisko finiszującego  zawodnika. Ostatnie schody, prosta, uśmiech ulgi na twarz i koniec. Medal ciężki jak grzech. Do tego bluza finiszera, piwo, woda.... Bufet. 
Prysznic po tej imprezie to coś na kształt nagrody dodatkowej. 
Wypite 4 litry wody, litr Coli, 0,5 litra izo. Całość pokonana przy pomocy trzech porcji elektrolitów, 1100 mg magnezu i 36 ml czystej glukozy. Żadnych żeli czy batonów. Bułki z serem, które zabrałem ze sobą, a które świetnie sprawdziły się podczas innych imprez, dziś się nie przydały. Bufety były na tyle często, że kalorie można było uzupełnić tam bez problemu.
W domu tabletka ibu na noc pozwoliła przespać spokojnie noc. Poza jednym pęcherzem na stopie cała reszta dolegliwości zniknęła. Jest super.
A sam bieg można podsumować krótko: SUPER ! Pod względem organizacyjnym: SUPER ! Wrażenia estetyczne, trasa, bufety, pakiet, prysznice na mecie... Bardzo dobra impreza, którą warto sobie zaznaczyć w kalendarzu. Idealna dla ludzi chcących pobiec w górach dalej niż maraton po raz pierwszy bo jest to jeden z łatwiejszych biegów tego typu. Przewyższenie i limit czasowy zwyczajnie zachęcają do udziału. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz