niedziela, 1 lutego 2015

Wilcze Gronie 2015

Dzień dobry w 2015 roku ;-).
Nic się tu nie działo przez kilka miesięcy. Nie było podsumowania kończącego się  roku, jak to zwykle się zdarza ani listy noworocznych postanowień, co nie znaczy, że pod względem biegowym również panowała totalna posucha...
Rok 2014 to, spośród ponad 1500 przebiegniętych km zrównoważonych 30 przeczytanymi książkami, a przede wszystkim ukończenie dwóch ultramaratonów. Nowy rok kusi by sprawdzić czy granica moich możliwości  leży poza metą dystansu 66 km.Sierpniowy start w "Chudym Wawrzyńcu" na trasie 80+ powinien tą ciekawość w pełni zaspokoić... Reszta... "wyjdzie w praniu".

 Zima w tym roku (tak jak w poprzednim) postanowiła przekonać nas, że jest byle jaka. Że jej się nie chce, że jest jak przeciętny obywatel, który w poniedziałek rano wstając do pracy ma tylko jedno marzenie - żeby już był piątek. Tak było do poprzedzającego dzień startu poranka... W piątek przyszedł niż, a właściwie NIŻ i z jednej strony uszczuplił znacząco domowy zapas kawy, z drugiej dostarczył porcję śniegu, która pokryła brzydotę Świata warstwą na tyle grubą by o wyobrażeniu warunków na trasie pomyśleć w kategoriach mniej niż chłodne. Niedługo miało się okazać, że wykreowany w wyobraźni obraz jest zgodny z rzeczywistością... Sypało cały dzień i noc.

Rano tradycyjnie kawa. Śniadanie to owsianka z migdałami, i porcją owoców.
Dzień o tyle niezwykły, że startujemy dziś wspólnie - ja i ma małżonka. Zakładamy startowe ciuchy, zabieramy zapasowe - by po biegu uwolnić się od chłodu i wilgoci, kompletujemy ekwipunek. M. pobiegnie z plecakiem, z zapasem niecałego litra picia, a ja zabieram pas z małym bidonem. Obie rzeczy wyprodukował osławiony SALOMON. Plecak (by nie zapeszyć) jest jak najbardziej ok. Sprawdzony wielokrotnie, jeszcze nie zawiódł i zawsze był przydatny. Pas - pomimo, że reprezentujący serię S-Lab jest niewypałem. Kiedyś napiszę o produktach Salomona i o tym dlaczego ich nie lubię. Powiem tylko, że chodzi o beznadzieją trwałość w stosunku do ceny.

Jedziemy do Rajczy, zima jak z bajki. Po drodze mijamy przebierańców - uczestników "Żywieckich Godów" - konkursu grup kolędniczych, co w zimowym czarno-białym krajobrazie jest szczególnie wesołym akcentem.
Docieramy na miejsce. Na ulicach biegacze, "harnasie" i "Maryny", przebierańcy i widzowie. WILCZE GRONIE to część RAJDU CHŁOPSKIEGO odbywającego się tu od lat 50-tych. 15 kilometrów z dwoma podbiegami z kategorii "poczujesz, że jesteś w górach".

Nie bez trudu znajdujemy miejsce parkingowe i lecimy do biura zawodów po pakiety.
W biurze tłoczno i gwarno, kolorowo i wesoło. Szybko załatwiamy formalności, kupujemy koszulki (super ładne) i idziemy sposobić się do startu. Komentujemy wywieszony przez Organizatora komunikat, a właściwie jedno jego zdanie dotyczące warunków na trasie, które oświadcza, że są one "trudne". Się zobaczy... ;-)
Biuro zawodów zorganizowano w szkole, w hallu której część uczestników czeka cierpliwie na start. Miedzy nimi jest i Paweł Cieślik, który kilka miesięcy temu przebiegł całą Polskę zbierając fundusze dla chorych dzieci. To prawdziwa przyjemność uścisnąć dłoń takiego Człowieka i pogratulować wyczynu.
Idziemy na start. Kolorowo, gwarnie. Spotykamy znajomych, robimy fotki. Nasze żywe zainteresowanie wzbudza dziewczyna w getrach biegowych malowanych we wzór pończoch z podwiązkami. Hmmm... Kumpel stwierdził tylko: "Ja bym nie wyprzedzał..."
Wreszcie odliczanie i strzał oznajmia start. Ruszamy. Lecimy ulicami Rajczy, a mieszanka śniegu i soli ujeżdża spod butów. Pierwszy raz dzisiejszego dnia myślę cierpko o zimie. Zwarta, wielobarwna grupa zmierza szybko do momentu, w którym słowo "szybko" zmieni się w "mozolnie". Nie trwa to długo. Droga skręca w prawo i zaczyna się podbieg. Jak na komendę peleton przechodzi do marszu.  Noga za nogą, noga za nogą. Słychać przyśpieszone oddechy. Każdy by chciał jak najszybciej, to przecież początek biegu, mamy dużo sił, a tu stromizna, śnieg i tłumy, których nie ma jak wyprzedzić. Po jakimś czasie "nasza" grupa przypomina dziarski turnus wycieczki górskiej PTTK, a nie biegaczy. Co robić ? W zeszłym roku były tu pojedyncze jęzory lodu i błoto. Było 10 stopni na plusie, a dziś obiecana "próbka beskidzkiej zimy" testuje uczestników mocniej.
 Gdzieniegdzie spod warstwy śniegu przebija się woda zamieniając trasę w błotnistą breję. Tu i ówdzie  wyzierają kamienie. Nie ma co liczyć na to, że poprzedzający mnie biegacze ubiją trasę.
W pewnym momencie trasa skręca w znów prawo i pierwszy z podbiegów osiąga maksimum swojej stromizny. Koleś za mną odbiera tel. "cześć... nie, no jakie biegniesz???... idziemy, nie da się..." No nie da. Dziewczyna obok stwierdza, że fajnie tak... wszyscy razem,...
Na szczęście to ostatni odcinek, teraz będzie zbieg. W tych warunkach zbieganie okazało się mało przyjemne. Ryzykowne i trudne. Z daleka słychać doping kibiców co oznacza, że bieg zbliża się do wsi i punktu z piciem. Nareszcie można odpocząć. Droga przez wieś zaśnieżona, równa, a mieszkańcy zupełnie nie zainteresowani.
 Na punkcie kilka osób robi sobie solidną pauzę. Miłe panie serwują wodę, bulion i herbatę z sokiem. Po dwóch kubkach słodkiej herbaty lecę dalej i marzę o mecie. Śnieg usuwa się spod butów, niestabilne podłoże wymusza ciągły balans ciała, wykręca nogi na wszystkie strony. Co rusz zakładam i ściągam z twarzy buff. Łykam zimne powietrze. Na szczęście odsłonięte odcinki należą to do mniejszości i wiatr nie jest szczególnie dokuczliwy. Drugi z podbiegów jest mniej stromy, a świadomość, że już bliżej niż dalej pcha do przodu.
W pewnym momencie przez chmury zaczyna przebijać się słońce i cały dzisiejszy trud zostaje wynagrodzony zimowym pejzażem, którego teraz jestem zarówno częścią i obserwatorem.
Wkrótce, ulegając urokowi chwili zatrzymuję się ponownie i kolejny raz walczę z kieszeniami, rękawiczkami i mam nadzieję na uchwycenie tego co ulotne.
 Teraz już do celu! 1,5 km od mety na trasę pofatygowała się panna w podwiązkowych legginsach. No taki doping to rozumiem ;-). Sięgam po picie, a przede mną ostatni śliski i stromy zbieg. Większość, chcąc- nie chcąc zalicza tu "glebę". Trasa wypada na łąkę, głęboki śnieg nie przeszkadza, nie powstrzymuje, stromizna i grawitacja pchają do mety. Kolorowy tłum biegaczy, uczestników RAJDU, narciarzy, widzów, tworzy atmosferę zabawy, ale mnie interesuje tylko ciepłe picie i zmiana mokrych rzeczy na suche i ciepłe. Magda już na mecie. Czeka opatulona w koc termiczny. Zgubiła czip i tylko dzięki uprzejmości znalazcy jest klasyfikowana. Straciła , sporo czasu, a i tak był 10 min. przede mną ;-).

Rok temu przebiegłem tą trasę w 2 godziny, dziś o 10 min dłużej. Było trudniej ? Tak. Poza tym wszystkie chwile "stracone" na robienie fotek okupione były spadkiem na niższą pozycję, a przebić się wyżej w tym drepczącym tłumie było niemożliwe ;-) Nie o to jednak mi chodziło. To co najważniejsze nadejdzie gdy skończy się zima...
WILCZE GRONIE polubiłem rok temu. Sympatię budzą sami organizatorzy, a do tego wiedzą co i jak robić by bieg miał ręce i nogi.Rozsądne wpisowe, świetnie dobrana trasa, koszulka (co prawda extra płatna, ale niedroga) z bardzo ładną grafiką i dobra pod względem jakości bawełna. Bardzo miła atmosfera.
Idealny bieg na początek sezonu. W kalendarzu już zaznaczona data sierpniowego startu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz