Od razu powiem, że ten bieg to punkt zwrotny w
moim podejściu i planach względem biegania.
Kiedy kilka miesięcy temu gdy natknąłem się na
informację o półmaratonie na Halę Miziową, nie wahałem się nawet chwili, żeby
się zapisać. Przyszedł dzień startu i po śniadaniu pojechałem do Korbielowa, by
po raz drugi w życiu spróbować sił w biegu górskim (Debiut w Lądku Zdroju). Na
starcie niecałe 300 osób. Zawsze przed biegiem przyglądam się startującym.
Oceniam buty, plecaki, bidony, no słowem wszystko. Sam wyekwipowałem się jak
należy: plecak z 1,5l picia, kije, „kompresy” na uda i takież skarpety. No po
prostu poważna sprawa. Muzyka gra, pogoda elegancka, wszyscy w humorach jak na
zamówienie. Nic tylko biegać.
Start! Od razu pod górę. Znam tę trasę, bo
kilka lat temu pracowałem w tym miejscu jako podleśniczy i dzisiejszą trasę
pokonywałem nie raz. Ale od tego czasu minęły lata. Jakieś 2 kilometry po
starcie, z jakiś niezrozumiałych powodów rozpoczął się kryzys.
Nogi powiedziały
nie. Odpiąłem kije i ruszyłem ostrym marszem pod górę. Dodam, że impreza oprócz
biegaczy skupiła też zawodników nordic walking oraz uczestników biegu na 5,5 km.
Zasuwam na równi z czołówką wyścigu Nordic.... Ale nie po to tu jestem!
Wszystko na nic. Prawie do samego schroniska na Hali nie biegnę tylko idę...
Nagle wyprzedza mnie dziewczyna. Nie wierzę własnym oczom... Zasuwa zgięta w
pół. Jeszcze kilka cm i pobiegnie na czworaka! Ciśnie do góry w tempie, w jakim
ja nie biegam po płaskim, po asfalcie. Za nią kilku kolesi, ale oni są nie
istotni... Widzę jak znika za zakrętem i już. Bez niczego. Żadnych kijów,
„kompresów”, plecaka czy choćby bidonu. No minimalizm i tyle. Zrobiło mi się
głupio i dziwnie, choć przemyślenia na ten temat w tamtej chwili ustępowały
miejsca sapaniu. Była też pani w wieku bardziej niż dojrzałym, którą miałem
problem dogonić, mimo,że startowała w wyścigu nordic walking.
Wreszcie jest schronisko. Teraz rura na dół.
Masa luźnych kamieni na stromym zbiegu. Po drodze krzyczę do „goprowców”: który
to km ?. 8-9! Odkrzykują. Jezu, dopiero
??? myślę sobie. Biegniemy. Nie trwało to długo. Ponadto w trakcie zbiegu,
świerkowa gałąź trafia mnie w oko i kilka następnych km pokonuję z rozmazanym
obrazem. Zaczyna się druga pętla.
Znów
pod górę. Krótkie odcinki podbiegam, resztę idę, intensywnie wykorzystując
kije. Po drodze wyprzedzam kilka osób, które otwarcie przyznają się do błędu
nie zabrania kijów. Szarpią mną okropne uczucia. Zarzucam się setką pytań,
typu: Po co mi to ? Jak można płacić za to? Itp, itd.. Z góry schodzą Ci,
którzy już skończyli bieg, zjedli i nieco odpoczęli. A ja ciągle w lesie. Pot
zalewa mi oczy, picie w plecaku skończyło się. Ale determinacja jest! Do mety.
Już tylko jeden zakręt.
Wbiegam między taśmy, dziewczyna zakłada mi medal, ktoś
podaję wodę.
Siadam na trawie, patrzę na rozciągający się z
góry widok. Po negatywnych uczuciach nie ma śladu. Myślę o wrześniowym biegu w
Krynicy i o tym jak wiele muszę zmienić w moim podejściu do biegania.
Szczególnie tego górskiego, które zaczyna mi się podobać coraz bardziej i o tym
jak odmienne są biegi górskie od tych ulicznych.
Później, już w domu, dowiaduję się, że
dziewczyna, która mnie wyprzedziła (właściwie to zdublowała, chyba), zajęła
drugie miejsce w klasyfikacji open. Nie wiem jak to zrobiła, ale zamierzam się
dowiedzieć jak biegać górskie biegi nie umierać po drodze, a przy okazji nie
robiąc sobie krzywdy, biegać je w miarę szybko.
Powiem na koniec, że ten bieg był dla mnie
bardzo dobrą lekcją biegania. Zaliczyłem świetny dzień. Podczas schodzenia z
Hali do samochodu (kolejne kilka km) wiedziałem już, że od dziś bieganie będzie
miało dla mnie inny wymiar. Ugruntowana została też moja miłość do tego sportu,
którą zresztą w pewniej mierze zawdzięczam żonie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz