środa, 24 września 2014

Bieg na Halę Miziową 24.08.2013

Odgrzebałem taką relację z przed ponad roku. Zamieszczam, bo mam do niej ciepły stosunek jako do wspomnienia biegu, który dał mi  w kość ;-)

Od razu powiem, że ten bieg to punkt zwrotny w moim podejściu i planach względem biegania.
Kiedy kilka miesięcy temu gdy natknąłem się na informację o półmaratonie na Halę Miziową, nie wahałem się nawet chwili, żeby się zapisać. Przyszedł dzień startu i po śniadaniu pojechałem do Korbielowa, by po raz drugi w życiu spróbować sił w biegu górskim (Debiut w Lądku Zdroju). Na starcie niecałe 300 osób. Zawsze przed biegiem przyglądam się startującym. Oceniam buty, plecaki, bidony, no słowem wszystko. Sam wyekwipowałem się jak należy: plecak z 1,5l picia, kije, „kompresy” na uda i takież skarpety. No po prostu poważna sprawa. Muzyka gra, pogoda elegancka, wszyscy w humorach jak na zamówienie. Nic tylko biegać.
Start! Od razu pod górę. Znam tę trasę, bo kilka lat temu pracowałem w tym miejscu jako podleśniczy i dzisiejszą trasę pokonywałem nie raz. Ale od tego czasu minęły lata. Jakieś 2 kilometry po starcie, z jakiś niezrozumiałych powodów rozpoczął się kryzys. 
Nogi powiedziały nie. Odpiąłem kije i ruszyłem ostrym marszem pod górę. Dodam, że impreza oprócz biegaczy skupiła też zawodników nordic walking oraz uczestników biegu na 5,5 km. Zasuwam na równi z czołówką wyścigu Nordic.... Ale nie po to tu jestem! Wszystko na nic. Prawie do samego schroniska na Hali nie biegnę tylko idę... Nagle wyprzedza mnie dziewczyna. Nie wierzę własnym oczom... Zasuwa zgięta w pół. Jeszcze kilka cm i pobiegnie na czworaka! Ciśnie do góry w tempie, w jakim ja nie biegam po płaskim, po asfalcie. Za nią kilku kolesi, ale oni są nie istotni... Widzę jak znika za zakrętem i już. Bez niczego. Żadnych kijów, „kompresów”, plecaka czy choćby bidonu. No minimalizm i tyle. Zrobiło mi się głupio i dziwnie, choć przemyślenia na ten temat w tamtej chwili ustępowały miejsca sapaniu. Była też pani w wieku bardziej niż dojrzałym, którą miałem problem dogonić, mimo,że startowała w wyścigu nordic walking.
Wreszcie jest schronisko. Teraz rura na dół. Masa luźnych kamieni na stromym zbiegu. Po drodze krzyczę do „goprowców”: który to km ?. 8-9! Odkrzykują.  Jezu, dopiero ??? myślę sobie. Biegniemy. Nie trwało to długo. Ponadto w trakcie zbiegu, świerkowa gałąź trafia mnie w oko i kilka następnych km pokonuję z rozmazanym obrazem.  Zaczyna się druga pętla.
 Znów pod górę. Krótkie odcinki podbiegam, resztę idę, intensywnie wykorzystując kije. Po drodze wyprzedzam kilka osób, które otwarcie przyznają się do błędu nie zabrania kijów. Szarpią mną okropne uczucia. Zarzucam się setką pytań, typu: Po co mi to ? Jak można płacić za to? Itp, itd.. Z góry schodzą Ci, którzy już skończyli bieg, zjedli i nieco odpoczęli. A ja ciągle w lesie. Pot zalewa mi oczy, picie w plecaku skończyło się. Ale determinacja jest! Do mety. Już tylko jeden zakręt. 
Wbiegam między taśmy, dziewczyna zakłada mi medal, ktoś podaję wodę.
Siadam na trawie, patrzę na rozciągający się z góry widok. Po negatywnych uczuciach nie ma śladu. Myślę o wrześniowym biegu w Krynicy i o tym jak wiele muszę zmienić w moim podejściu do biegania. Szczególnie tego górskiego, które zaczyna mi się podobać coraz bardziej i o tym jak odmienne są biegi górskie od tych ulicznych.
Później, już w domu, dowiaduję się, że dziewczyna, która mnie wyprzedziła (właściwie to zdublowała, chyba), zajęła drugie miejsce w klasyfikacji open. Nie wiem jak to zrobiła, ale zamierzam się dowiedzieć jak biegać górskie biegi nie umierać po drodze, a przy okazji nie robiąc sobie krzywdy, biegać je w miarę szybko.
Powiem na koniec, że ten bieg był dla mnie bardzo dobrą lekcją biegania. Zaliczyłem świetny dzień. Podczas schodzenia z Hali do samochodu (kolejne kilka km) wiedziałem już, że od dziś bieganie będzie miało dla mnie inny wymiar. Ugruntowana została też moja miłość do tego sportu, którą zresztą w pewniej mierze zawdzięczam żonie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz