niedziela, 7 kwietnia 2019

19 km walki - XX półmaraton dookoła Jeziora Żywieckiego

Hejo.
Dwa lata bez żadnej aktywności na "blogu". Dobrze, że to nie jest mój sposób na życie, bo byłoby krucho...

Zimą podjęliśmy z Magdą decyzję: "startujemy w połówce dookoła jeziora w Żywcu. Bieg na miejscu, perspektywa wspólne spędzonego  niedzielnego przedpołudnia, a do tego - bieg obchodził 20. rocznicę więc po prostu "trzeba biec".

Luty i marzec obfitował w treningi, do tego basen, sauna regularnie. Wszystko szło jak po maśle, sesje treningowe nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Progres był.

Dwa ostatnie tygodnie przed biegiem treningi weszły na kurs kolizyjny z pracą, rwanym trybem życia, ale pomimo tego patrzyłem z optymizmem w kalendarz, wyczekując  niedzieli 7.kwietnia.

W chłodny poranek, po całkiem dobrze przespanej nocy, wyśmienitej kawie i porcji gofrów, wyruszyliśmy w stronę rynku, gdzie o godzinie 10.00, 2000 biegaczy wyruszyło na trasę.

Pierwszy kilometr w tempie 5.07 - ok, może być tylko lepiej. Drugi podobnie, a od trzeciego wszystko trafił szlag. Zaczęło się w lewej nodze, mięśnie przypiszczelowe zapaliły się żywym ogniem, po czym zdrewniały na amen, wyciskając z oczu łzy. Nie potrwało długo kiedy do lewej dołączyła prawa noga. Na piątym kilometrze tempo spadło o minutę, a ja najpierw musiałem się zatrzymać, po czym rozpocząłem marsz katorżnika, powłócząc nogami jak uciekinier z syberyjskiej niewoli. Poważanie zacząłem rozważać zejście z trasy, rozglądając się za medykami. Po jakimś czasie wyprzedziła mnie grupa biegnąca na 2.00. Parłem do przodu siłą woli, próbując nadrobić stracony czas na zbiegach nie zważając na ból.

Do mety dotarłem po 2h 03min i paru sekundach. Mam zdecydowanie złe wrażenia z tego dnia i kilka niemiłych refleksji.
1. Kilka (10) dni pauzy w treningach to zły pomysł. Tym bardziej gdy te dni to intensywna praca, stres, późne jedzenie, alkohol, etc.
2. Bieg sponsorowany przez Żywiec Zdrój - jeszcze nigdy nie widziałem takiego marnotrawstwa - wodę na punktach serwowano w butelkach 0,5 l. wyobraźcie sobie to - każdy łapie łyk wody z butelki, po czym wyrzuca ją do rowu. Butelki co prawda były zbierane, ale sam pomysł  - fatalny. Lata mijają, a organizator nie potrafi jakoś sensownie zadbać o wodę na trasie.
3. Jeśli macie zamiar kupić skarpety biegowe za miliony i będą to np. skarpety X-SOCKS, które niby mają zabezpieczać przez otarciami, stabilizować stopę, itd. , itp. to powiem, Wam, że odparzyły mi stopy jak żadne inne. Nawet najtańsze skarpety z DECATHLONU nie wykręciły mi takiego numeru.

Zespół przeciążenia przyśrodkowej okolicy piszczela, to mnie dopadło - zejście po schodach to teraz wyczyn na miarę konieczności przemieszczania się  - żadnych niepotrzebnych wycieczek.

czwartek, 15 czerwca 2017

1/4 IM Mietków 11.06.2017 - tri przyjemnie.

Nie będę się rozpisywał. Zawody już "zilustrowałem" rok temu i nie ma potrzeby powtarzania się. Garść uwag właściwie potwierdzi, że warto tu przyjechać spędzić niedzielę w aktywny sposób.
Przeczytałem wpis popełniony rok temu po debiucie w Mietkowie, a ta krótka lektura zaskoczyła mnie różnicą w ładunku emocjonalnym pomiędzy "tym pierwszym razem", a tegorocznym startem. Jasne, że inaczej podchodzi się do tematu kolejny raz, jednak niezmienna pozostaje satysfakcja na mecie oraz uczucie niesione falą endorfin, że warto jest się trochę pomęczyć. Żyje się jakoś łatwiej wtedy...
 http://nogimniebola.blogspot.com/2016/06/triathlonowy-debiut-mietkow-12062015.html

Do Mietkowa postanowiliśmy ze Szwagrem wrócić po tym jak rok temu zadebiutowaliśmy na tej trasie jak i w zawodach triathlonowych w ogóle.
Kolejny start w tym samym miejscu daje komfort znajomości trasy, ułatwia logistykę i daje spokój psychiczny. Wiadomo gdzie są strefy zmian, gdzie biuro zawodów i generalnie wiadomo czego się spodziewać.

Podobnie jak rok temu pogoda dała  siebie wszystko - błękit nieba i słonko uzupełniające poziom witaminy D kosztem wody i elektrolitów, towarzyszyło zawodnikom cały dzień.
Biuro zawodów odwiedziliśmy w dzień startu i po oklejeniu się numerami, napełnieniu bidonów, ruszamy do strefy zostawić rowery. Kontrola hamulców, kasków, dodatkowe numery flamastrem na nogę i rękę i już. Zabieramy pianki i ruszamy nad jeziorko.
Piknikowa atmosfera trwa w najlepsze. Wbijamy się w "skafandry" żeby zaliczyć kontakt z wodą zanim padnie strzał startera.  W porównaniu z niedawnymi zawodami w Żywcu, woda ma przyjemną temperaturę i nie ma mowy o szoku termicznym. Jest bardzo przyjemnie, można powiedzieć - w sam raz.
Na małej plaży gromadzi się kilkaset osób, motorówka opływa trasę by nikt nie miał wątpliwości którędy podążać, a po chwili Org daje sygnał, że czas dać szansę kibicom na wsparcie swych faworytów.
Woda! Bez ładunku wielkich emocji towarzyszących mi rok temu w tym miejscu, wchodzę do wody i ruszam do pierwszej boi, potem drugiej, a potem już prosto do mety. Jest to mój 4. start w zawodach - wiem już jak ważna jest nawigacja w wodzie, wiem, że nie trzeba zrażać się kopniakami współzawodników, okulary potraktowane środkiem "anti-fog" zapewniają widoczność. Elementy, które zaskakiwały mnie niemiło podczas debiutu, teraz nie istnieją i zwyczajnie robię swoje. Wychodzę z wody i pokonuję truchtem kilkaset metrów asfaltowego odcinka po rower.
Zaczyna się najprzyjemniejsza część wyścigu. Jedziemy głównie wśród pól gdzie błękit nieba przepięknie komponuje się z zielenią zbóż. Całości dopełnia żywa czerwień maków. Łagodnie wznoszący się i opadający teren pozwala cieszyć się szeroką perspektywą krajobrazu, łączy wszystkie jego elementy estetyczną klamrą. Nieopodal połyskuje w słońcu jezioro. Gdyby nie wyścig, już bym strzelał fotkę ;-). Nota bene serwis foto jest wszechobecny.
Zamknięta dla ruchu droga pełna jest zawodników. Gnają przed siebie kolesie na "karbonach" i pełnym kole. Leżą na czasowych kierownicach błyszczący od potu. Jadą też kolesie na "krosach" co wzbudza we mnie znów wspomnienia z ubiegłego roku, kiedy ja również na takim rowerze badałem czy dobrze robię dając się namówić Stachowi na tą imprezę.
Jadę, popijam izotonik  i z każdym kilometrem czuję się coraz lepiej.  Pomiędzy zawodnikami krążą sędziowie. Jest sporo policji, w tym na motorach, którymi jeżdżą po trasie z dużą prędkością. Nie wygląda to zbyt bezpiecznie...
Mijam zawodnika, któremu przytrafiła się awaria. Sądząc po sprzęcie, i wyglądzie - przyjechał tu z poważnymi zamiarami... Za chwilę mijam kolejnego. Leży w rowie, a medycy udzielają mu pomocy.
Koniec etapu rowerowego. Zaczynamy ostatnią część imprezy. Na krótką minutkę wpadam do strefy. Węgle i płyny uzupełniłem na ostatnim km roweru więc zostawiam sprzęt i już lecę. Zrobiło się gorąco i kluczową sprawą jest teraz nawadnianie. Po rowerze nogi są rozgrzane  i same niosą, tak że pierwsze dwa km pokonuję w tempie ok 4:30.  Żelaznym punktem programu są schody wiodące na koronę zalewu. Niby nic, ale stopnie  mają "dziwną" wysokość, która wybija z rytmu. Teraz biegniemy koroną  i znów robi się widokowo. Niebo przegląda się w wodzie, nadając jej ładną niebieską barwę, która nie ma nic wspólnego z tą rzeczywistą - zielonkawą niczym rozwodniony krem z brokułów, ale co tam...
Na tym etapie wszystko jest ok. Biegnę, piję i polewam głowę wodą. Organizator postawił kurtyny wodne, co bardzo się dziś przydaje. Druga pętla i od razu zaskoczenie - brakło wody. Co  za rok!  Zdecydowanie zbyt często spotykam się z takimi wpadkami, a jest to o tyle "dramatyczne" że pogoda nie daje taryfy ulgowej. Ratuję się butelką wody od kibiców. Drugi bufet oferuje łyczek koli, wody brak. Kilkaset metrów dalej ktoś oferuje wodę do polewania ( nie do picia, bo z jeziorka), chętnych nie brakuje.
Meta!, W strefie za metą basen z wodą, można się schłodzić. Do tego bufet oferuje coś na słodko  i na ciepło. Woda, owoce lub bakalie. Nawet lody.
Kończymy imprezę, czas do domu.  Dostałem wszystko czego się spodziewałem. Jest świetnie i ja ją polecam.

poniedziałek, 29 maja 2017

Żywiec Beskid Extreme Triathlon - 28.05.2017. Ekspresowe opuszczanie strefy komfortu

     Od razu napiszę, że ten post jest garścią przemyśleń totalnego amatora, odklejonego od b.poważnego podejścia do triathlonu (co nie oznacza braku szacunku dla tej multidyscypliny). Biegnąc do mety podczas niedzielnego wyścigu miałem dużo czasu na różne przemyślenia, również te dotyczące triathlonu właśnie i dzieląc swe zmęczenie z niezrozumieniem dla spędzania całego dnia na maltretowaniu swego ciała i psychiki zamiast cieszenia się piękną niedzielną pogodą na łonie rodziny, układałem sobie plan poniższego wpisu, zakładając, że jako jeden z ostatnich meldujących się na mecie - wyrażę nie tyle swoje żale i udręki, ale dam wyraz szacunku i podziwu dla tych, którzy triathlon traktują poważnie. Bo triathlon (szczególnie w wydaniu tej imprezy) łatwy jednak nie jest...

Wszystko jest dla ludzi

         Zaczęło się rok temu. Wtedy odbył się "Diablak" na dystansie Iron Man z metą na Babiej Górze. Przyglądałem się tym zawodom "przy okazji" i byłem pełen mieszanych uczuć. Zawody przy otwartym ruchu (wrócę do tego jeszcze) - bieganie i jazda rowerem w towarzystwie setek samochodów - okropne. Beskidy są tłumnie odwiedzane cały rok. Cierpimy tu bardzo na brak  asfaltowych tras rowerowych, a jazda rowerem po tutejszych drogach to wyczyn extremalny. I ze względu na natężenie ruchu, a co za tym idzie ilość wdychanych spalin, i ze względu na "kulturę" jazdy kierowców. Zatem trening kolarski w Beskidach to mieszanka sadzy z diesli, dziurawego asfaltu dróg powiatu oraz nerwowych reakcji "spalinowych władców dróg". Nie polecam. 
Ale udział w zawodach kusił... Blisko domu, fajna przygoda, tylko dystans przerażający. Jakby na życzenie Organizator ogłosił, że w planie jest 1/4 i 1/2 IM. Zrobiło się interesująco.
Postanowiłem zmierzyć się z 1/2. 
Minęło lato 2016, przyszła jesień i zimą, która była długa, zimna  i śmierdząca wszechobecnym w Kotlinie Żywieckiej smogiem. Nawet biegając w Dolinie Zimnika dało się go wyczuć, a wbiegając na zbocza Skrzycznego można było "podziwiać" rozciągające się nad Kotliną czarne zabójcze powietrze. Warunki do treningu nie były sprzyjające. Do tego zimny marzec i kwiecień skutecznie ograniczył trening rowerowy. Trenażer mnie szczególnie nie interesuje więc moje uzależnienie od pogody było całkowite. Pozostawał basen. 
Kilka tygodni przed wyścigiem zaczepiła mnie znajoma z pytaniem, czy nie chciałbym wystartować w triathlonie w Żywcu, bo jej znajoma wygrał pakiet, ale chce go sprzedać bo  nie zamierza startować. Z racji tego, że jeszcze nie opłaciłem swojego udziału, skorzystałem z okazji i od tamtej chwili wszystko było jasne. Wystartuję.
Im bliżej dnia "0" tym bardziej nerwowo spoglądałem na prognozy pogody. Woda się nie nagrzeje, myślałem, czepek neoprenowy trzeba kupić, najlepiej w komplecie ze skarpetami. 

Dzień wyścigu

    Nie było neoprenowego czepka, tym bardziej skarpet. Nie było też stoperanu, który zapobiegawczo biorę przed każdym długotrwałym wysiłkiem, a który dziś zapomniany leżał i nadaremnie czekał. Nie było też kremu z filtrem, albo olejku do opalania, a pogoda na słoneczne kąpiele okazała się dziś wymarzona. Inna kąpiel była mi pisana o poranku. Co to będzie, co to będzie ??? myślałem wychodząc z domu o 7 rano, kiedy termometr pokazywał 7 stopni Celsiusza.
Wprowadzenie rowerów odbyło się sprawnie, w strefie T1 wszystko poukładane czeka na swoją kolej. Stoję, przysłuchuję się rozmowie innych zawodników, gdy nagle z towarzyskiej atmosfery wyrywa nas koleś oznajmiający, że za dwie minuty jest start, a poza nami reszta już jest na starcie. 
Zerwaliśmy się z miejsca. Zapięcie pianki. Start z wody. Zatem do wody. Nie ma czasu na rozgrzewkę, nie a czasu na oswojenie się z zimną wodą. Dopływamy na linię startu. Została minuta do rozpoczęcia. Jakiemuś kolesiowi pęka guma w okularach. Zimna woda, zimna krew. Sekundy do startu. SKURCZ !!! Lewa noga dwugłowe!!! Prawa to samo!!! START!!! Nie mogę płynąć. Myślę tylko o tym by się wycofać. Zawołać ratowników, żeby mnie wyciągali z wody, iść stąd w cholerę i nie wracać. Próbuję machać nogami, ból powoli mija, ale za to każda próba złapania oddechu jest niemożliwa. Czuję jakby pianka zmieniła się w zaciskającą się obręcz... Próbuję płynąć niemrawą żabką, bez zanurzania głowy. Wszyscy są daleko z przodu, a ja z eskortą Pani Ratownik  powoli zmierzam do pierwszej boi. To 300 metrów, po których dochodzę do siebie i jestem w stanie normalnie płynąć. Dwie pętle zajmują mi w sumie niecałe 50 minut. Wychodzę z wody z zadowoleniem i z nienaruszoną psychiką. W strefie zmian piankę zamieniam na koszulkę i spodenki i wsiadam na rower. 90 km z trzema podjazdami nie wydaje się być zadaniem ponad miarę moich możliwości. Idzie nieźle. Pogoda przepiękna, wg zegarka mam 4,5 godziny czasu - musi się udać. Pierwszy podjazd ze Szczyrku do Wisły pomimo, że najwyższy to nie najbardziej stromy. Tu palmę pierwszeństwa dzierży podjazd z Wisły do Istebnej. Dodatkowo na drodze leży żwirek, co nie wróży dobrze, szczególnie na zakrętach. Zjazd z Przełęczy Salmopol do Wisły mógłby być fantastyczny. Mógłby, gdyby nie autobus, który władował się przede mnie i teraz na zjeździe do Wisły zwalnia na zakrętach do 10 km/h. 
Za to w Istebnej odpust. Mijam stragany, kolorowy tłum, ulice pełne świątecznego nastroju niedzielnego dnia. Jeszcze Koniaków. Jeszcze Ochodzita. Teraz ostatnie 30 km właściwie tylko "z góry". Jazda staje się prawdziwą przyjemnością bo ten fragment trasy poprowadzono drogą, która ze względu na sąsiedztwo "ekspresówki" jest mało uczęszczana i ma niezłą nawierzchnię. Wjeżdżam do Milówki i przyjemność z jazdy znika jak poranna rosa w ciepły dzień... 
Auta, setki aut, które jeżdżą tędy co dzień. Nasi myśliciele od układania nam rzeczywistości zafundowali z naszych podatków drogę - nówkę z Bielska do W.Górki oraz z Milówki, a właściwie Kamesznicy do Zwardonia - sęk w tym, że w swej "mądrości" to co pomiędzy tym. zostało "po staremu" więc cała Górka, Milówka czy też Cisiec czują to samo co mieszkańcy Augustowa lub podwarszawskich Marek. I w całym tym spalinowym korowodzie jeszcze my - zawodnicy Ekstremalnego TRIathlonu. Jest on zatem nie tylko ekstremalny ze względu na swój górski charakter ale też z racji prób typu "kto ma mocniejszą psychę" Ja czy koleś wyprzedający mnie na odległość lusterka. Każdą taką akcję komentuję w niewybredny sposób chcąc jak najszybciej opuścić ten niewdzięczny odcinek. Pół godziny później jestem na rynku w Żywcu. Zostawiam rower, zakładam plecak i ruszam na ostatni etap. 21 km biegu z metą na Skrzycznym. Pierwszy kilometr idzie niemrawo. Zadziwiające, bo nie czułem się jakoś słabo po rowerze, a wręcz sądziłem, że zachowałem sporo sił. Bolał mnie trochę kark od pochylonej pozycji, trochę łokieć, ale generalnie było ok. Na drugim kilometrze biegu niespodziewanie przyszedł kryzys. Schodzę. Mam w perspektywie jakieś 3 godziny biegu, a właściwie człapania. Pod górę. Byłem na tej górze nie raz, znam ten szlak i wiem, że jest wredny. Jestem 2 km od domu, kanapy, prysznica i świętego spokoju. Z dzieckiem na plac zabaw pójdę - pomyślałem. Schodzę. Złapał mnie skurcz w udzie - tym razem w czworogłowych. Ale poza tym czułem się na tyle dobrze, że jakoś nie umiałem tej decyzji poprzeć czynem. Łyknąłem wody i ruszyłem w samotną drogę kontrolując czas.
Zboczami Grojca, szutrami i asfaltem Radziechów, chodnikami Twardorzeczki i Ostrego dotarłem do podnóża Skrzycznego. 
Pozostało 4,5 km pod górę, niebieskim szlakiem. Obojętny na piękne widoki, zdawkowo pozdrawiając mijających mnie turystów, zazdroszcząc im ich drogi w dół i świeżości ich ubrań właziłem pod górę spoglądając na zegarek.
Byłem przepełniony filozoficznymi przemyśleniami na tematy przeróżne  - od tych standardowych typu "co ja tu robię" poprzez sens życia samego w sobie, skończywszy na roli przypadku w życiu, na przykładzie psa będącego sprawcą wypadku krzyżującego plany startowe na najbliższy miesiąc. Myślałem o starcie w IRON MAN tylko po to by  z samego siebie się roześmiać. Euforia mieszała się ze zmęczeniem. I bliżej szczytu tym więcej było euforii, a mniej zmęczenia.

META!!! Ostatnie metry pokonałem biegiem i było to prawdziwą przyjemnością. Medal, gratulacje i od tej chwili pozostało już tylko cieszyć się niedzielą. 
Samopoczucie zadziwiająco dobre, pogoda fantastyczna, lekcja o samym sobie odebrana... Można wracać. Zbiegnięcie na dół zajęło mi niecałe 40 minut.

Słowo podsumowania

         Pod względem organizacyjnym - zawody gdzie trasa  nie jest zamknięta dla ruchu są ryzykowne  - to fakt. Szczęśliwie udało się dojechać w jednym kawałku. Jakość asfaltu pozostawiała czasem sporo do życzenia, ale dało się przeżyć. Oznakowanie trasy dyskretne, ale czytelne i nie sprawiające trudności w podążaniu we właściwym kierunku.
Odprawa wraz z pasta party i wydawaniem pakietów przebiegła sprawnie. Rozdawane jabłka raczej  kalibru "zrób z nas wino" ;-). Chyba że załapałem się już na końcówkę - to sorry. 
Wbiegając na metę zaskakujący był brak jakiegokolwiek poczęstunku, choć ja niejako nadprogramowo zostałem uraczony najlepszą drożdżówką Świata. Moim zdaniem kończący wyczerpujący wyścig marzą o uzupełnieniu węgli w tym momencie, ale może wyścig z "extreme" w nazwie tak ma mieć. 
Szacun dla Orga za przytomność i dodatkowe punkty z napitkiem na trasie biegowej. Jak pokazał ostatni półmaraton w Żywcu, nie zawsze organizator zdaje sobie sprawę z powagi wpływu pogody na zawodnika. W dzisiejszym wyścigu  wody, izotoników nie zabrakło. Z mojego punktu widzenia pod względem organizacyjnym (pakiet, organizacja stref zmian, bufety, oznaczenie trasy, ilość i jakość info o wyścigu, zabezpieczenie) Org zapracował na bardzo dobrą ocenę.

O czym należy wspomnieć i czy warto spróbować tej imprezy.

         Stan czystości Jeziora Żywieckiego. Dramat. Pojechałem tam dzień przed zawodami. Śmieci były wszędzie. Krótki spacer pozwolił na wyrobienie sobie opinii nt zaglądająych tu ludzi chcących spędzić czas "na łonie natury". Chcą się nią podzielić musiałbym ubliżyć świniom.

       Czy warto się zmęczyć podczas #Żywiec Beskid Extreme Triathlon ? Jeśli nie chcecie się męczyć za bardzo spróbujcie dystansu 1/4 IM. Będzie krócej, nie będzie bolało, ale jest  ryzyko, że się spodoba. Każdy kto startował na 10 chce spróbować półmaratonu. Potem i to okazuje się być za mało więc przychodzi czas na maraton. Strach jest, ale wszystko jest kwestią czasu i treningu. Zmierzałem na Skrzyczne i obiecywałem sobie, że nigdy więcej. Nudziło mi się przeokropnie - to w końcu  w sumie 112 km samotności. Dzwoniłem do Żony, do Siostry, urządzałem im relację LIVE, a przede wszystkim parłem do przodu wiedząc,że jestem w ogonie stawki. Wcale mi to nie przeszkadzało. Najważniejsze było pokonać swoją słabość i dotrzeć do mety. Tego dnia, w sportowym wymiarze. nabrałem głębokiego szacunku dla uczestników pełnego dystansu Iron Man. Ukończenie tak dużego wyścigu to prawdziwy pokaz hartu ducha. 
Z mojego bądź co bądź bardziej biegowego doświadczenia tą imprezę porównałbym do górskiego biegu na dystansie 60 km. Oczywiście jest to względne (przewyższenia, trzy dyscypliny zamiast jednej). Jednak by się przekonać, porównać i zrozumieć, trzeba to zrobić. ;-)

sobota, 22 kwietnia 2017

Ten pierwszy raz... DNF Wielka Prehyba 22.04.2017

Pierwszy trening, pierwszy półmaraton, debiut w maratonie ulicznym, a potem dziewiczy start w biegach górskich. W końcu pierwsze ultra w górach. Priorytet - dobiec w jednym kawałku, bez kontuzji. Bez względu na czas, walkę z innymi uczestnikami, a przede wszystkim z samym sobą - najważniejsze to dobiec bez robienia sobie krzywdy.
Dziś przyszedł czas na pierwsze DNF - poprzez świadomą decyzję o zejściu z trasy. I o dziwo,  nawet się  tej decyzji ucieszyłem.
Na Biegi w Szczawnicy zapisałem się drugi raz, ale za pierwszym razem coś tam przeszkodziło i nie pojechałem. W tym roku zapisy od razu poparłem wpłatą i pozostało czekać na piękny kwietniowy weekend, pienińskie widoki, pierwszy w tym roku wiosenny bieg w górach...
Plany, plany, plany.
Od początku tygodnia pogoda zaczęła się psuć, zima wróciła "na strzemiennego" i w Polsce, a szczególnie w Szczawnicy zrobiło się biało... Po kolana.
Piękne okoliczności przyrody postanowiły w tym roku nie okazać swych względów i w piątkowe popołudnie pogodziłem się  z decyzją o rezygnacji z wyjazdu do Szczawnicy. Ale niepokój pozostał.
Wieczorem wyszło słońce, jeszcze raz sprawdziłem prognozę pogody i zdecydowałem ostatecznie. Jadę!
Budzik na 5.00. O szóstej w aucie, a o 8.00 w biurze zawodów. Przepisać się na krótszy dystans? E, nie... Będzie ok. 42 km, no ile to może trwać? Założyłem sobie bezpieczne 6 godzin.
Strefa startu kolorowa, gwarna, organizator informuje o postępach liderów "Niepokornego Mnicha", skróconego ze względu na ilość śniegu na trasie.
Startujemy! Biegniemy przez Szczawnicę przez krótką chwilę, a potem ciach! i już mocno pod górę. Od razu robi się ciasno. Wszyscy z kijami, co jeszcze bardziej zagęszcza grupę,
Po krótkim czasie pojawia się błotniste podejście. Szlak szeroki na stopę, tłok wymusza powolne tempo. Ślisko, błotko w bardzo płynnej i luźnej formie, absolutnie nie pomaga w pokonywaniu wysokości.
Im wyżej tym chłodniej, błoto ustępuje miejsca pośniegowej mazi, a w końcu pojawia się regularny śnieg. Dużo śniegu. Ubity setkami par butów, śliski, mokry przybiera formę dwóch wąskich rynien, którymi zawodnicy mozolnie wdrapują się po stokach Prehyby do pierwszego punktu odżywczego.
O ile buty drepcące po błocku wydawały mało przyjemny dla ucha dźwięk cak, cak, cak, o tyle odcinek "śnieżny" pokonujemy w kompletnej ciszy. Każdy jakby skupiony by nie wywinąć orła, krótki oddech, nikt nie traci sił na gadanie. Do tego zimowa sceneria skutecznie zniechęciła ptaki więc i z lasu nie dobiega żaden dźwięk. Grobową ciszę podkreśla mgła mocząca nasze kurtki. Śniegu momentami  jest po kolana. Na 14 km jest schronisko. Herbata (słodziutka), drożdżówki, banany, izotonik, woda, no jest git.
Napiłem się, uzupełniłem poziom cukru i oznajmiłem organizatorowi, że to koniec mojej wycieczki na dziś.  Oddałem czip, schowałem nr startowy do plecaka i przetartym szlakiem wróciłem do Szczawnicy. Z planowanego startu w maratonie górskim zrobił się 25km trening.
Dlaczego tak ?
Bieganie w zimowych warunkach nie sprawia mi przyjemności. Oczywiście biegam zimą, ale wybieram wtedy trasy o łagodnym nachyleniu, gdzie ryzyko kontuzji jest minimalne.
Po "Zimowym Janosiku" powiedziałem sobie, że więcej nie zaryzykuję biegu podczas którego "kontrola trakcji" pochłania całą moją uwagę. Dziś właśnie tak było. Dodatkowo, m.in e względu na pogodę czas dotarcia do schroniska wyniósł 2,5 h co oznaczało szacunkowy czas ukończenia trasy w granicach 8 godzin. TO było nie do przyjęcia. Ukończenie 42 km w takim czasie nie ma dla mnie sensu. Szacunek dla Koleżanek i Kolegów, którzy pokonali trasę nawet jeśli zajęło im to sporo czasu. Ja osobiście nie widziałem w tym żadnej przyjemności. Tym samym zrozumiałem dziś na swym przykładzie sens limitów czasowych.
Dodam, że podjęcie decyzji o rezygnacji nie było łatwe  i "czaiłem się" z 5 minut zanim odważyłem się oznajmić swą decyzję Orgowi.
Jestem jednak z niej zadowolony, a zbiegając do Szczawnicy nie żałowałem jej ani przez moment.
Liczyłem na wiosenne bieganie. Wiedziałem, że takiego nie będzie, ale nie sądziłem, że będzie na tyle... hm... niemrawo ? Nie chcę powiedzieć trudno, bo biegi górskie zawsze są trudniejsze od asfaltowych. Było za to ryzykownie i nieprzyjemnie.
Powiem też, że widząc entuzjastyczne komentarze dotyczące błota czy śniegu na trasie jako dodatkowych atrakcji zastanawiam się co tu jest do chwalenia ? Ci zawiedzeni brakiem błota lub śniegu muszą być z innego wymiaru.  Dziś był dzień zważenia biegu czerpaną z niego przyjemnością. W samym biegu, wkładanego wysiłku, nie znalazłem żadnej przyjemności poza momentem kiedy zszedłem z trasy. Prehyba po raz kolejny dała mi powód by jej nie lubić. Ona mnie też nie lubi, ale przyjdzie czas by ten stan odczarować.

niedziela, 2 kwietnia 2017

Półmaraton "Żywiecki" 02.04.2017 - Gdzie jest WODA ?!?

Wpadam na metę - gra muzyka, słońce zalewa południowym blaskiem żywiecki rynek, temperatura niemalże lipcowa. Konferansjer opowiada o konieczności nawadniania się "co najmniej łykiem wody co 10 minut" by się nie odwodnić...

Przed startem ten sam konferansjer opowiada podobne historie  - podkreśla znaczenie wody podczas biegu, szczególnie, że dziś pogoda jest dla biegaczy łaskawa aż za nadto.
Prawie 2000 zawodników zmierzyło się dziś z trasą półmaratonu, który jak na bieg "asfaltowy" jest dość trudny - oczywiście ze względu na ukształtowanie terenu.
Start przewidziano na godzinę 10.00 co uznaję za przejaw kultury Organizatora. Cywilizowana pora startu pozwalająca się wyspać i wejść w rytm dnia w naturalny sposób.
Pakiet odebrany dzień wcześniej nie powala i zawiera standardowo - koszulkę (można by pomyśleć o jakimś nowym atrakcyjnym wzorze), numer startowy i trochę ulotek promujących inne biegi.

Przed startem wspólna rozgrzewka na płycie rynku - swoją drogą przeprowadzona renowacja rynku w Żywcu, zamknięcie go dla zmotoryzowanego ruchu świetnie koresponduje z takimi imprezami.
Ustawiamy się  w strefach i równo "o czasie" ruszamy walczyć o "życiówkę". Pierwsze pięć km w tempie 5:12, drugie podobnie. Jest ok, jak tak dalej pójdzie zaatakuję 1:40 co było by dla nie dużym wyczynem, szczególnie na TEJ trasie. Mijam pierwszy punkt odżywczy, nie zatrzymuję się. Spory ruch, robi się korek - zwyczajnie szkoda mi czasu, tym bardziej, że mam swoją wodę. Czarny strój, który dziś założyłem daje mi się we znaki. Grzeje niemiłosiernie, a na niebie ani jednej chmury.
10 kilometr  -  zaczynają się dziać niepokojące rzeczy. Spada samopoczucie i to dramatycznie. Nie mogę złapać tchu, mam wrażenie jakbym miał się przewrócić... Na szczęście za chwilę kolejny punkt "odżywczy" Niestety jest takim tylko z nazwy. Z daleka widzę pusty pierwszy z dwóch ustawionych stołów. Wszyscy tłoczą się przy drugim, gdzie w chwili gdy do niego docieram pada tekst" WODA SIĘ SKOŃCZYŁA !!!" To chyba jakiś żart?! Skończyła się woda podczas imprezy firmowanej przez producenta wody !!! Podnoszę z ziemi rozdeptaną  0,5 l butelkę z wodą. To co komuś było niepotrzebne, mnie ratuje życie. Nawadniam się, i przez jakiś czas przechodzę do marszu. Tętno się uspokaja, wraca równy oddech.

Zaczyna się druga połowa, z każdym kilometrem jest bliżej do końca. Wciągam jednostkę glukozy, po kryzysie nie ma śladu. Biegniemy teraz przez lekko zacieniony teren, powiewa przyjemny wiatr.
15 kilometr, kolejny "punkt odżywczy". Piszę znów w cudzysłowiu bo powtarza się sytuacja sprzed "chwili" NIE MA WODY. Zawodnicy muszą sobie poradzić z pragnieniem, odwodnieniem, upałem i kolejnymi 6 km pozostającymi do mety. Wolontariusze nie kryją frustracji. Ci obsługujący 10.kilometr też soczyście komentowali zaistniałą sytuację. Dla mnie szczęśliwie nie ma to znaczenia bo ciągle mam ze sobą odrobinę wody, którą zabrałem ze startu. Dzielę się nią na trasie ze spragnionym kolegą.

Jeszcze jeden podbieg - ostatni i najgorszy bo odczuwam trudy dzisiejszego biegu. Po drodze dwa przypadki zasłabnięcia - jednego mijam na noszach na przedostatnim zbiegu, drugi pada na kilometr przed metą.

Ostatnia prosta to najbardziej żywy doping ze strony kibiców. Meta ! Medal. WODA !!! I konferansjer głosem śmiertelnie poważnym przestrzega by nie lekceważyć zapobiegania odwodnieniu. "Bo kiedy czujecie pragnienie, to już JEST ZA PÓŹNO !" Podobno była również jakaś pani dietetyk, która opowiadała o tym jak poważnie powinno się podchodzić do tematu.
W zeszłym roku Organizatorowi brakło medali dla wszystkich uczestników. To się zdarza, nic wielkiego, choć oczywiście lepiej mieć tą "nagrodę" za trud za linią mety. Przeproszono, medale dosłano, a chętni na powtórzenie trasy mogli liczyć na zniżkę. Brak medali to jednak nie to samo co brak wody na trasie w gorący dzień, co może zwyczajnie skończyć się źle, a co najmniej negatywnie wpłynąć na wynik zawodnika. Czyżby zapis w regulaminie
 "...o zdolności do udziału w w/w zawodach oraz przyjęciu pełnego ryzyka i konsekwencji udziału na własną odpowiedzialność."                                      
trzeba traktować dosłownie ???
Co w takim razie z wpisowym, które powinno pokrywać świadczenia, do których zobowiązał się Organizator ? Czy możemy liczyć na zniżkę w przyszłym roku ? Czy tak trudno przewidzieć ile wody będzie potrzebne podczas biegu? Czy tajemnicą była prognoza pogody lub liczba zawodników? Czy w Żywiec Zdrój zabrakło wody ???

To mógłby być świetny bieg. W 2015 roku zamieszanie było podobne -  wtedy na punktach brakowało kubków. W 2016 brakło medali, a start opóźnił się bo meta udawała start i na odwrót (kto był ten wie) w tym roku brakło wody. Niezła wpadka i sponsora, i organizatora. Dodatkowo, jest to impreza o Puchar Starosty. Czy Pan Starosta na pewno chce firmować swym urzędem imprezę obarczoną taką skazą?  Sława idzie w Świat, nawet ta zła. Co nas czeka za rok ? Od uruchomienia zapisów do startu mija kilka miesięcy. Może uda się zgromadzić odpowiedni zapas wody... :-)

niedziela, 26 lutego 2017

Zimowy Janosik - Bez butów z kolcami wstęp wzbroniony 26.02.2017

Kluczową sprawą o tej porze roku jest pogoda. Długoterminowe prognozy napawały optymizmem, ale jak to zwykle z prognozami bywa  - nie bardzo przystają do rzeczywistości, więc kiedy na początku tygodnia zaczęło wiać, lać i wiadomo było, że nic nie wiadomo, przestałem się interesować. Będzie jak będzie.
Nie lubię biegać daleko zimą z tego powodu, że zimą jest zimno i bieganie powyżej 2 godzin przestaje być zazwyczaj przyjemne o tej porze roku powyżej tego limitu czasowego.

Po zeszłorocznym debiucie "Janosika" wiele sobie obiecywałem po dzisiejszym biegu. Powody były dwa. Pierwszy to ten organizacyjny - Organizator dał się poznać z jak najlepszej strony i nie spodziewałem się, że tegoroczny bieg będzie odstawał poziomem od ostatniego razu. Po drugie bieg organizowany był w Pieninach... Najpiękniejszym zakątku Polski.

Pobudka o 5.00, szybkie przygotowania i przed 6.00 jadę w stronę Niedzicy. Przekraczam granicę i od Oravskiej Polhory już do samego końca podróży towarzyszy mi fantastyczny widok na Tatry.
Biuro zawodów urządzono w kawiarence o wdzięcznej nazwie "Turbinka" nawiązującej do pobliskiej elektrowni wodnej. Udostępniony parking pozwala na swobodne pozostawienie auta. Szybkie formalności - w pakiecie czapka lub  opaska na głowę oraz "buff". Kolory eleganckie takiż fason.

Do wyboru były trasy 10, 20 i 45 km. Każda opatrzona adekwatną nazwą. Wybrany przeze mnie dystans 20 km zwał się "Zawiany Pyzdra". Janosikowy chłop. Bardzo spodobał mi się pomysł biegu dla dzieci i młodzieży. Dorośli powinni brać odpowiedzialność za młodsze pokolenia - każdy we właściwym sobie zakresie - dodatkowy duży plus dla Organizatora.

O 9.00 zapakowani do autobusów ruszamy do Łapszanki, skąd wyruszymy na dzisiejszą trasę.
W zeszłym roku w tym miejscu znajdował się punkt regeneracyjny. Zapadł mi w pamięć bo popijając regeneracyjne pitko można było podziwiać majestat Tatr. To samo wrażenie wywierały na nas góry i dziś. Pierwszym odruchem po wyjściu  z autobusu było wyciągnie telefonu i zrobienie fotek.
Krótka rozgrzewka, kilka słów otuchy na drogę, ostatni komunikat porządkowo - organizacyjny dotyczący ustawienia na linii startu : "Charty do przodu, Turystyka do tyłu" i wio !
Wg Organizatora pierwsze 7 km jest "z góry" . To prawda. Druga prawda to ta, która pojawiła się w komunikacie technicznym, mówiąca, że będzie ślisko, że będzie dużo lodu na trasie... Powiem tylko, że te 7 km " z góry" to było najwolniejsze 7 km w całym moim życiu. Było tak ślisko, że momentami nie dało się iść. Wygrywali zawodnicy w butach z kolcami lub nakładkami. Ci, którzy sądzili, że prawa fizyki ich nie dotyczą, zaliczali efektowną glebę. Nawet na odcinkach gdzie wydawało się, że biegniemy po zmarzniętej ziemi, trzeba było bardzo uważać na zdradliwe podłoże. W końcu wybiegliśmy na rozległą łąkę i grunt pod nogami zrobił się pewniejszy
Po drodze oczywiście mogliśmy liczyć na punkt regeneracyjny. Izo, cola, banany, pomarańcze, daktyle i... zupa gulaszowa.  Wszystko pod dachem na wypadek podłej pogody sprawdziłoby się idealnie. Na szczęście pogoda jest dziś dla nas łaskawa. 
Po ok 2 godzinach mój bieg jest bliski ukończenia. Jeszcze tylko zbieg do Niedzicy, Jeszcze tylko zbieg po schodach z korony zapory na sam dół. META. Butelka wody, medal do odbioru w hali maszyn elektrowni. To dodatkowa atrakcja. Spora hala, gdzie urządzono depozyt,  poczęstunek (zupa grochowa z wkładką) dekorację zwycięzców i inne atrakcje.
 Medal bardzo ładny, imienny.
Dwie rzeczy z kategorii "inne": Tuż przed biegiem dostrzegam zawodników kurzących papierosy. Bieganie to dla organizmu spore obciążenie, tym bardziej w górach. Jak to godzą ? Nie rozumiem może również dlatego, że w moim przypadku bieganie zastąpiło papierosy. Zacząłem biegać żeby nie palić. druga rzecz - na trasie byli zawodnicy z kijami. Utkwił mi w pamięci widok Kolegi, który kije zatknął w plecaku grotami "do góry" sterczały tam groźnie, i może przesadzam, ale w dużej grupie, na śliskiej nawierzchni, jakoś nieswojo czułem się w ich pobliżu...

Gdybym miał ocenić bieg to mogę szczerze powiedzieć, że po zeszłorocznym debiucie nic się nie zmieniło. TO znaczy  - jest znakomicie. Zamierzam to sprawdzić jeszcze raz w tym roku podczas wrześniowej imprezy. I powiem szczerze, że liczę na wszystkie dobre doświadczenia zebrane tu dotychczas.

niedziela, 16 października 2016

Ciasno jak w puszce sardynek - Królewski Półmaraton, Kraków 16.10.2016

Sobota była piękna jak na tegoroczny październik. Ciepła i słoneczna. Niedzielny bieg malował się w moich myślach jako jasny plan na jutrzejsze przedpołudnie. Wizualizowałem sobie siebie biegnącego skąpanymi przedpołudniowym ciepłym blaskiem słońca ulicami i uliczkami Krakowa. Wyobrażałem sobie powiew rześkiego, jesiennego wiatru na nadwiślańskich bulwarach...
Pierwsze ziarno niepewności, że to wcale tak nie musi wyglądać, zasiała przy wieczornym imieninowym stole Ciotka. Podczas wymiany zachwytów nad pięknym i wyczekiwanym od tygodni słonecznym dniem, wypowiedziała zdanie o prognozie na niedzielę. "Będzie lało". Jak lało? Gdzie ? Chyba w Gdańsku albo w Warszawie ?! "No nie, tu u nas, na południu ma lać". Szybka weryfikacja  w serwisach pogodowych i faktycznie... Ale może tylko przelotnie albo prognoza się myli jak zwykle... Niemożliwe, żeby tak od rana. Jak już to pewnie po południu, a wtedy to już mi będzie wszystko jedno... I z tą myślą zasnąłem posiliwszy się uprzednio galaretą typu zimne nóżki oraz szarlotką plus napitek i popitka. Na lepszy sen ;-).   Zanim zasnąłem wezbrała we mnie fala nerwów wywołana pauzą w treningach biegowych spowodowana bólem w stopie. Tak to jest. Biegamy, kolekcjonujemy mikrourazy, które w najmniej oczekiwanym momencie atakują całą bandą i z całą bezwzględnością. Na szczęście fizjoterapia radzi sobie z takimi rzeczami, a swą frustrację rozładowywałem na basenie. Noc minęła szybko.
Pada... deszcz bębni o dach, krajobraz za oknem sprawia, że myśli biegną w kierunku rozgrzanego pieca, ewentualnie garnca grzańca. Niektórzy dokładają książkę - kryminał, a mnie się biegać zachciało. Może przestanie...  5. rano. Kawa, śniadanie, poranna toaleta. 5.55 odpalam auto i obieram kurs na Kraków - dawną Stolicę Polaków.
Termometr w aucie pokazuje 6 stopni, wycieraczki pracują pełną parą. Po godzinie i pół jestem na miejscu, parkuję auto i wraz z Sebastianem idziemy do biura zawodów po pakiet startowy. Ciągle pada, a do tego wieje i jest zimno.
Biuro urządzono w Tauron Arenie i uczestnik biegu od razu czuje, że organizator podchodzi to tematu poważnie. Żadnej prowizorki, biuro działa sprawnie, toalety, małe expo, przestrzeń... Komfortowo, estetycznie.
W pakietach atrakcji co niemiara. Koszulka (bardzo ładna i ładnie uszyta. Leży jak należy w odróżnieniu od szmat z decathlonu dokładanych do pakietów chyba tylko dlatego że "musi być"). Do tego rękawki, oczywiście numer startowy i tona makulatury. I jeszcze masa słodyczy. Wszystko zapakowane w worek  z logo zawodów. Kolejny worek na buty.

 Pół godziny przed startem idziemy w okolice stref dla zawodników. Ciągle zimno i mokro rozgrzewamy się więc truchtając, podskakując i co tam jeszcze.

Wraz z gęstniejącym tłumem robi się cieplej. Wreszcie start. Plan jest na 1:45, a strategia by do połowy trzymać się zająca na 1:50, a drugą połowę zrobić szybciej. Powinno się udać.

Z mego wczorajszego wyobrażenia o biegu w słońcu i jesiennym wietrzyku nie pozostało nawet złudzenie. Na Moście Kotlarskim uderzenie zimnego wiatru skutecznie zmotywowało mnie do żwawszego przebierania nogami. Ulice pełne wody. Ulice pełne biegaczy, Ciasno. Slalom pomiędzy kałużami urozmaica migoczące wszystkimi kolorami mrowie butów, w które wpatruję się by nikogo nie podciąć. Trasa skręca nad Wisłę i tu już jest bardzo ciasno. Ludzie biegną po trawniku, który pod nogami tysięcy biegaczy zamienia się w błotnistą, śliską maź... Punkt odżywczy na horyzoncie. Izo, woda i banany. Szkoda czasu na te atrakcje, tym bardziej, że sporo osób korzysta i na wąskiej ścieżce dodatkowo utrudnia bieg tamując go. Partyzantka na całego. Połówka biegu wypada gdzieś na błoniach. Nareszcie rozgrzałem dłonie i zrobiło mi się cieplej. Obiegamy błonia i biegniemy w stronę Starego Miasta. Tutaj wąska przestrzeń nie dziwi, ale w zamian mamy doping od ludzi, których w tych okolicach zawsze jest sporo bez względu na aurę. Do tego zapachy jedzenia... Różne, piękne.
Rynek, Grodzka, Plac Dominikański. Zagadnięty "Zając" daje znać, że w tym tempie przybiegniemy w 1:49. No to "na ra" Panowie. Przyśpieszam. Czuję się nieźle, nie licząc, że od 5 km chce mi się siku, a do tego odzywa się przywodziciel. Czas na drugą dziś tubkę glukozy. To cudowny środek, nie do zastąpienia przez żaden na świecie żel czy batonik.
Pod kolejnym mostem doping bębniarzy, który mnie osobiście normalnie wpienia. To dodatkowy zbyt intensywny bodziec, nieprzyjemny dla zmęczonego organizmu. Lecimy nad Wisłą. W miarę szeroki bulwar przechodzi w ścieżkę rowerową, a na niej, na całej szerokości parkuje karetka. Robi się korek, uciekają cenne sekundy i w bardzo krótkim czasie frustracja sięga zenitu. Jeszcze niecałe 4 km. Facet wydziera się do mikrofonu, że za 15 minut będzie po wszystkim. Fakt. 15 minut. Gazu!
Już widać Arenę. Ostatni zakręt w lewo, banery, zakręt w prawo, jeszcze raz w prawo i wpadamy do Tauron Areny kończąc bieg w niebieskiej poświacie i pośród zgromadzonych na trybunach kibiców.
Meta i... korek. Co jest ? Kolejka po medale.  Medal, folia NRC,  izotonik, banan, makaron. Taki zestaw czekał na kończących bieg. Fajnie, nie ? Tym samym świadczenia organizatora osiągnęły poziom całkiem, całkiem...

Refleksje, spostrzeżenia...  Ze względu na pogodę wybór T.Areny na bazę zawodów to strzał w 10. Biegłem tu  (w Krakowie) trzeci raz (połówka wiosną oraz maraton) i jedno się NIE zmieniło. Ciasno. Ciasno jak nigdzie. Liczba startujących jest tu spora, bo Kraków to magnes i bieg można zawsze połączyć z przyjemnym weekendem. Tym razem od początku do końca (poza odcinkami gdzie trasa wyznaczona była np. "Alejami" biegliśmy w zwartej grupie. Może czas przekonać się jak wygląda sytuacja wśród biegnących na czas np. 1:30 ? ;-). Niemniej o "życiówki" walczą biegacze o różnych ambicjach i mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że w Krakowie warunków do bicia życiówek nie ma ;-).
A poza tym było tu dziś wszystko czego od masowego biegu ulicznego można wymagać. Serio.